8/28/2014

To nie są bzdury, czyli dlaczego planuję wycieczkę do Mińska Mazowieckiego.

Przy ostatnim numerze chciałbym was prosić o pomoc. Niech widzowie siedzący na tańszych miejscach klaszczą w dłonie, pozostali mogą pobrzękiwać biżuterią.

nikt inny a mój mistrz cynizmu i ironii, John Lennon, 1963 r. na koncercie u księżniczki Małgorzaty.


Są koncerty.

Są koncerty, na które wyczekuje się latami, a które pomału osiągają status marzenia nie do spełnienia, metaforycznego Rushmore z kolorowego filmu Wesa Andersona.

Są koncerty, których ogłoszenie przyprawia nastoletnie serce o stan przedzawałowy pomieszany z paskudnym stresem i niepokojem czy zdążę kupić bilet? Opuszcza się dzień w szkole, by trzy minuty po rozpoczęciu ich sprzedaży dumnie wydrukować potwierdzenie zapłaty i w ogromnym szaleństwie machać nim jak zwariowana wariatka przed oczami każdej napotkanej osoby. Potem niecierpliwie nasłuchuje się stukania do drzwi kuriera, odbiera się przesyłkę, rozrywa kopertę i przeżywa wszystko od nowa, dzień w dzień, sprawdzając, czy papierek urastający do rangi przepustki do raju wciąż jest nienaruszony na swoim miejscu. Wycina się serca z fotografiami swojej uwielbianej do granic gwiazdy, zbiera się od całej rodziny prześcieradła, by zszyć z nich możliwie jak największy transparent. Katuje się wyczekiwanymi piosenkami, szybko powtarza ich teksty, dawno temu wykute na pamięć. Kolportuje się kartki, którymi cały Stadion Narodowy ma wymachiwać podczas jednej z piosenek. Robi się ogromne kolczyki z twarzą gwiazdy, przywdziewa się koszulkę z jego podobizną. Kupuje się colę w papierowym kubku za astronomiczną cenę i z narastającą niecierpliwością czeka się na zapowiedź…


Sir Paul McCartney

dokładnie tak wyglądałam, nie ma w tym przesady, mam świadków...

Niemalże trzy godziny nie potrafi się usiedzieć na swoim czerwonym krzesełku, skacze się, wydziera, wydaje z siebie niekontrolowane okrzyki i westchnienia, demonstrując typowe zachowania epileptyka przeżywającego wyjątkowo silny atak. Potem zbiera się do teczki spadające na koniec koncertu konfetti, tonie się w łzach i sunie noga za nogą w kierunku Dworca Centralnego, na którego niewygodnych schodach spędza się jedną z najlepszych nocy życia. Potem oprawia się bilet w złote ramki i wspomina wszystko, oglądając nagrywane amatorskimi kamerkami poszczególne piosenki.


Są też i koncerty, na które w ostatniej chwili szuka się towarzystwa koleżanki co kiedyś w radiowej Trójce coś o tych, co tam mają grać słyszała. Przy wejściu do niewielkiej kawiarni płaci się piątaka i dostaje pieczątkę na nadgarstku, staje się przy barze obfitującym w lokalne piwa i przekornie wybiera się butelkę gruszkowego cydru lub szklankę mlecznego napoju z malinami i bananem (wersja dla niepełnoletnich). Dookoła sporo młodych ludzi zajmuje miejsca przy stolikach, gdzieś w tle przewijają się i starsi. Jest głośno i wesoło, odnosi się wrażenie, jakby było się członkiem greckiej fety, rodzinnego spotkania w szalenie miłej atmosferze. O ceglaną ścianę opierają się gitary, stoi rozłożona perkusja. Nastrój budują zwykłe żółte choinkowe lampki, do środka pomieszczenia ciągle zaglądają ciekawscy przechodnie- okna lokalu sięgają aż do sufitu. Przed koncertem podchodzi do mnie Zmywak, wokalista, wcześniej wtopiony w publiczność, przechadzający się po kawiarni, rozmawiający ze znajomymi i tymi, którzy od dziesięciu minut stali się już jego nowymi znajomymi. W okularach, rozpiętej koszuli w kratę i marynarce nieśmiało szturcha i pyta, czy to ja jestem tą Martą z facebooka, która kiedyś (dobre pół roku wcześniej) wygrała od nich winylowego singla. Jak się okazało, Muzyce Końca Lata łatwiej było przyjechać na koncert do mego rodzinnego miasta, niż udać się na pocztę w Mińsku Mazowieckim…

Wśród zbioru moich ulubionych smęcących wokalistów i ponurych zespołów, Muzyka Końca Lata wyróżnia się swoim kolorowym i nienachalnie radosnym nastojem. To jedna z nielicznych grup, która, choć wesoła i beztroska, zdołała podbić moje serce i nie wywołuje we mnie natychmiastowej, pesymistycznej reakcji obronnej. Wręcz przeciwnie, nieraz sprawia, że jestem w stanie zacząć nieśmiałe pośpiewywanie pod nosem czy dość niespotykane u mnie, spontaniczne pląsy. Uroczo prowincjonalna, swojska, ale nie pozbawiona wyraźnego pierwiastka melancholii i nostalgii. Dokładnie taka, jaki i jest sam koniec lata w moim pojmowaniu. Zwodzący ciepłym słońcem, które bawi się w chowanego i błyskawicznie potrafi schować swoje promienie, by, jak na złość, zaraz schłodzić lodowatą zapowiedzią listopada i wymierzyć bolesnego pstryczka w nos wszystkim tym, którzy ubrali się zbyt lekko.

Prosta, rozrywkowa muzyka bez żadnego napuszenia, przerostu formy nad treścią, czy doklejanych ideologii. It’s only rock’n’roll. Jak sami napisali na swojej stronie, inspirują ich wszystkie piosenki zawierające lalalala, jejejeje, łołoło. To grupa ludzi stwarzających wrażenie świetnie rozumiejących się przyjaciół, którzy zwyczajnie postanowili ze sobą grać, bo sprawia im to przyjemność, a i przy okazji może rozchmurzy innych.  

Pierwszy raz miałam styczność z Muzyką Końca Lata całe lata temu, być może jeszcze w gimnazjum. Uwiodła mnie pobudzająca wyobraźnię nazwa grupy, a odwiodły z kolei teksty, wówczas wydawały mi się za mało poważne i trywialne w porównaniu do tych serwowanych mi codziennie przez chociażby filozofów egzystencjonalnych, członków Pink Floyd czy jęczących Zeppelinów, znawców skompilowanych relacji międzyludzkich (doprawdy… I don't care what the neighbors say, I'm gonna love you each and every day…). 

Jak to jednak zawsze powtarzał mi jeden z nieocenionych nauczycieli, żeby dojrzeć trzeba dojrzeć. Minął jakiś czas i odkurzyłam w swojej pamięci ten dziwaczny zespół, by, jak to często bywa, z niemalże nienawiści przejść w etap szalonej i szczerej miłości, która trwa już zaskakująco długo. Bo choć większość moich grobowych grup w swoich piosenkach traktuje o opuszczeniu, braku miłości, śmierci za życia i innych, hm… niewesołych tematach, z dziwną przyjemnością lubię przełączyć się na coś znacznie bardziej lekkiego, a jednocześnie wciąż trafnego, prawdziwego i uroczo zwyczajnego.

Muzyka Końca Lata zdumiewa niezwykle szeroką tematyką swoich utworów. Mamy okazję doświadczyć nieprawdopodobnie wpadających w ucho piosenek o:

  • ·         nieprzemyślanej utracie dziewictwa (16 skończy w czerwcu)
  • ·         potencjalnych euro sierotach (W środę wieczorem)
  • ·         reakcjach chemicznych (Fenoloftaleina)
  • ·         chorobach onkologicznych (Maria i Józef)
  • ·         … oraz o kebabach (Na cienkim)


Chwilami czuję lekkie zmieszanie, gdy zdarza mi się zbyt radośnie zanucić:

Józef zmarł na raka wargi, leży w ziemi drugi rok.
Żona wciąż o nim pamięta, mieszka sama, taka piękna - panna wdowa…

Wokaliści, Bartek Chmielewski oraz wtórująca mu Ola Bilińska, choć wiekiem już zdecydowanie 20+, w przekonujący i bezpretensjonalny sposób śpiewają również o tematach, które najczęściej pojawiają się w muzyce rozrywkowej- o wielopostaciowej miłości, zarówno tej pierwszej, jak i ostatniej. I oddam nerkę lub obie nerki temu, kto wskaże mi grupę potrafiącą w tak bezbłędny sposób wyrazić uczucia młodego człowieka po pierwszym wielkim rozstaniu, zmarnowanych wakacjach bez ukochanej osoby, czy o podejmowaniu decyzji o swojej przyszłości. W kapitalnych, a zarazem prostych i nieudziwnionych tekstach, doskonale zarysowują szczegółowe historie dorastających ludzi. I choć może nie powinnam się do tego przyznawać, wielokrotnie to właśnie Muzyka Końca Lata skuteczniej podniosła mnie na duchu ze swoim „Soplem”, czy „Księciem” niż chociażby zawodzący, wiecznie niekochany pan Morrissey i jego just another false alarm.

Całości towarzyszy uroczy, małomiasteczkowy klimat. Daleki od tandety i różowo-landrynkowego kiczu, jeszcze bardziej daleki od niebezpiecznych rejonów „muzyki” disco polo, wesołych piosenek o aborcji (fani Domowych Melodii, wybaczcie, ale grupy szczerze nie cierpię) czy jęczącego „Białego misia” rodem z „Wesela” Smarzowskiego. Słuchając Muzyki Końca Lata, lubię przymknąć na chwilę oczy i wyobrazić sobie siebie w jednym z przeludnionych festynów z prawdziwego zdarzenia. Jakiś miły chłopak trzyma mnie za rękę, w drugiej mam niebieską watę cukrową. Dzieciaki dosiadają kolorowych koni na karuzelach, a niesforny szkrab, któremu zabrakło miejsca, właśnie paćka moją letnią sukienkę swoim śmietankowym lodem. W tle, na małej scenie wesoło gibają się członkowie zespołu, podśpiewując:

Z czekolady serce mam
Weź je, proszę, na pół złam

Płytą, którą każdemu poleciłabym na początek przygody z MKL jest ich ostatni krążek: „PKP Anielina”. To właśnie on w przemyślany, doskonały sposób wprowadził mnie w spokojny i leniwy nastrój rodzinnego miasta muzyków- Mińska Mazowieckiego. Tutaj nie brakuje opowieści o czekaniu na pociąg z ukochanym (czeka mama, tata, czeka stary pies, czeka ukochana, dla niej wiozę wiersz), przewesołych wspominek o wakacjach z dzieciństwa (doobiednie leśne sny, kijami biliśmy hitlerowców, opaleni kurzem lata, bańkami strzelaliśmy w muchy), czy o dawnych relacjach z miss ortografii (nigdy nie zapomnę Twych zasług dla języka, że tylko w każdym razie, że mam na sobie sweter, że gdy próbuję wziąć coś to brzmi o wiele lepiej).
Gdy to piszę, mam na kolanach wspomnianą płytę, dodatkowo ozdobioną autografami przesympatycznych członków zespołu. Sama okładka potrafi wprowadzić mnie w odpowiedni, radośnie melancholijny nastój zachodzącego gdzieś nad łąkami słońca. Brakuje mi tylko dojrzałych czereśni i świeżo wyciśniętej lemoniady. Cóż, herbata i cynamonowa szarlotka też nieźle sobie radzą…

Muzyka Końca Lata to jedna z nielicznych grup, która potrafi przekonać, że prosta muzyka wcale nie musi być tą gorszą i byle jaką. Nie jestem w stanie ocenić zdolności wokalistów, nie umiem powiedzieć, czy gitarzyści grają jak należy, czy zwyczajnie chałturzą. Niespecjalnie mnie to interesuje, bo całość przedstawia się zgrabnie i wszystko jest na swoim miejscu. To zespół stworzony do niewielkich kawiarni, to żadne stadionowe gwiazdy, a grupa fantastycznych ludzi, z którymi z przyjemnością poszłabym na piwo przy odrobinie nieco większej odwagi. Miałam okazję być na ich dwóch koncertach, oba były tak samo porywające. Zmywak, wokalista, sam zachęcał nieco zrezerwowaną publiczność, by w końcu zaczęła pląsać i okazywać większe skłonności do zabawy. Na takie granie przychodzi się po to, by zwyczajnie cieszyć się muzyką, puścić oko wokaliście i nagle złapać się na tym, że od dobrej godziny nasze biodra zaczęły się niekontrolowanie gibać.

I zaryzykowałabym stwierdzeniem, że MKL to grupa, którą bez wahania zaprosiłabym do zagrania na swoim weselu lub na innym przyjęciu, gdyby takowe nie miało miejsca. Absolutnie nie piszę tego w złych zamiarach, tylko oni w moim odczuciu mogą tak porwać publiczność i oczarować ją od pierwszej piosenki, która zawsze brzmi przyjemnie znajomo, a jak mawiał inżynier Mamoń:

Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez... No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę?


… A ponieważ lato już się pomału kończy, coraz więcej mimoz i kochany, kochany, lecą z drzewa kasztany, to na koniec proponuję moją ukochaną piosenkę opiewanego dziś zespołu:


PS A kto się końcem lata smuci, niechże poogląda teledyski MKL. Skąd w nich tyle energii? Dziwne...

Za oknem rude drzewa rosną w jesienny chłód, dziś dużo nam nie trzeba herbaty z ciepłych słów...


0 komentarzy:

Prześlij komentarz