Przy ostatnim numerze chciałbym was prosić o pomoc.
Niech widzowie siedzący na tańszych miejscach klaszczą w dłonie, pozostali mogą
pobrzękiwać biżuterią.
nikt
inny a mój mistrz cynizmu i ironii, John Lennon, 1963 r. na koncercie u
księżniczki Małgorzaty.
Są koncerty.
Są koncerty,
na które wyczekuje się latami, a które pomału osiągają status marzenia nie do
spełnienia, metaforycznego Rushmore z kolorowego filmu Wesa Andersona.
Są koncerty,
których ogłoszenie przyprawia nastoletnie serce o stan przedzawałowy pomieszany
z paskudnym stresem i niepokojem czy
zdążę kupić bilet? Opuszcza się dzień w szkole, by trzy minuty po
rozpoczęciu ich sprzedaży dumnie wydrukować potwierdzenie zapłaty i w ogromnym
szaleństwie machać nim jak zwariowana
wariatka przed oczami każdej napotkanej osoby. Potem niecierpliwie
nasłuchuje się stukania do drzwi kuriera, odbiera się przesyłkę, rozrywa
kopertę i przeżywa wszystko od nowa, dzień w dzień, sprawdzając, czy papierek
urastający do rangi przepustki do raju wciąż
jest nienaruszony na swoim miejscu. Wycina się serca z fotografiami swojej
uwielbianej do granic gwiazdy, zbiera się od całej rodziny prześcieradła, by
zszyć z nich możliwie jak największy transparent. Katuje się wyczekiwanymi piosenkami,
szybko powtarza ich teksty, dawno temu wykute na pamięć. Kolportuje się kartki,
którymi cały Stadion Narodowy ma wymachiwać podczas jednej z piosenek. Robi się
ogromne kolczyki z twarzą gwiazdy, przywdziewa się koszulkę z jego podobizną.
Kupuje się colę w papierowym kubku za astronomiczną cenę i z narastającą
niecierpliwością czeka się na zapowiedź…
Niemalże trzy
godziny nie potrafi się usiedzieć na swoim czerwonym krzesełku, skacze się,
wydziera, wydaje z siebie niekontrolowane okrzyki i westchnienia, demonstrując
typowe zachowania epileptyka przeżywającego wyjątkowo silny atak. Potem zbiera
się do teczki spadające na koniec koncertu konfetti, tonie się w łzach i sunie
noga za nogą w kierunku Dworca Centralnego, na którego niewygodnych schodach
spędza się jedną z najlepszych nocy życia. Potem oprawia się bilet w złote
ramki i wspomina wszystko, oglądając nagrywane amatorskimi kamerkami
poszczególne piosenki.
Są też i
koncerty, na które w ostatniej chwili szuka się towarzystwa koleżanki co kiedyś w radiowej Trójce coś o tych, co
tam mają grać słyszała. Przy wejściu do niewielkiej kawiarni płaci się
piątaka i dostaje pieczątkę na nadgarstku, staje się przy barze obfitującym w
lokalne piwa i przekornie wybiera się butelkę gruszkowego cydru lub szklankę
mlecznego napoju z malinami i bananem (wersja dla niepełnoletnich). Dookoła
sporo młodych ludzi zajmuje miejsca przy stolikach, gdzieś w tle przewijają się
i starsi. Jest głośno i wesoło, odnosi się wrażenie, jakby było się członkiem
greckiej fety, rodzinnego spotkania w szalenie miłej atmosferze. O ceglaną
ścianę opierają się gitary, stoi rozłożona perkusja. Nastrój budują zwykłe
żółte choinkowe lampki, do środka pomieszczenia ciągle zaglądają ciekawscy przechodnie-
okna lokalu sięgają aż do sufitu. Przed koncertem podchodzi do mnie Zmywak, wokalista,
wcześniej wtopiony w publiczność, przechadzający się po kawiarni, rozmawiający
ze znajomymi i tymi, którzy od dziesięciu minut stali się już jego nowymi znajomymi. W okularach, rozpiętej
koszuli w kratę i marynarce nieśmiało szturcha i pyta, czy to ja jestem tą Martą z facebooka, która kiedyś (dobre pół roku
wcześniej) wygrała od nich winylowego
singla. Jak się okazało, Muzyce Końca Lata łatwiej było przyjechać na
koncert do mego rodzinnego miasta, niż udać się na pocztę w Mińsku Mazowieckim…
Wśród zbioru
moich ulubionych smęcących wokalistów i ponurych zespołów, Muzyka Końca Lata wyróżnia
się swoim kolorowym i nienachalnie radosnym nastojem. To jedna z nielicznych
grup, która, choć wesoła i beztroska, zdołała podbić moje serce i nie wywołuje
we mnie natychmiastowej, pesymistycznej reakcji obronnej. Wręcz przeciwnie,
nieraz sprawia, że jestem w stanie zacząć nieśmiałe pośpiewywanie pod nosem czy
dość niespotykane u mnie, spontaniczne pląsy. Uroczo prowincjonalna, swojska,
ale nie pozbawiona wyraźnego pierwiastka melancholii i nostalgii. Dokładnie
taka, jaki i jest sam koniec lata w moim pojmowaniu. Zwodzący ciepłym słońcem,
które bawi się w chowanego i błyskawicznie potrafi schować swoje promienie, by,
jak na złość, zaraz schłodzić lodowatą zapowiedzią listopada i wymierzyć
bolesnego pstryczka w nos wszystkim tym, którzy ubrali się zbyt lekko.
Prosta,
rozrywkowa muzyka bez żadnego napuszenia, przerostu formy nad treścią, czy
doklejanych ideologii. It’s only rock’n’roll. Jak sami napisali na swojej
stronie, inspirują ich wszystkie piosenki zawierające lalalala, jejejeje,
łołoło. To grupa ludzi stwarzających wrażenie świetnie rozumiejących się
przyjaciół, którzy zwyczajnie postanowili ze sobą grać, bo sprawia im to przyjemność,
a i przy okazji może rozchmurzy innych.
…
Pierwszy raz
miałam styczność z Muzyką Końca Lata całe lata temu, być może jeszcze w
gimnazjum. Uwiodła mnie pobudzająca wyobraźnię nazwa grupy, a odwiodły z kolei
teksty, wówczas wydawały mi się za mało
poważne i trywialne w porównaniu do tych serwowanych mi codziennie przez
chociażby filozofów egzystencjonalnych, członków Pink Floyd czy jęczących
Zeppelinów, znawców skompilowanych relacji międzyludzkich (doprawdy… I don't care what the neighbors say, I'm gonna love
you each and every day…).
Jak to jednak
zawsze powtarzał mi jeden z nieocenionych nauczycieli, żeby dojrzeć trzeba dojrzeć. Minął jakiś czas i odkurzyłam w swojej
pamięci ten dziwaczny zespół, by, jak
to często bywa, z niemalże nienawiści przejść w etap szalonej i szczerej
miłości, która trwa już zaskakująco długo. Bo choć większość moich grobowych
grup w swoich piosenkach traktuje o opuszczeniu, braku miłości, śmierci za
życia i innych, hm… niewesołych
tematach, z dziwną przyjemnością lubię przełączyć się na coś znacznie bardziej
lekkiego, a jednocześnie wciąż trafnego, prawdziwego i uroczo zwyczajnego.
Muzyka Końca
Lata zdumiewa niezwykle szeroką tematyką swoich utworów. Mamy okazję
doświadczyć nieprawdopodobnie wpadających w ucho piosenek o:
- · nieprzemyślanej utracie dziewictwa (16 skończy w czerwcu)
- · potencjalnych euro sierotach (W środę wieczorem)
- · reakcjach chemicznych (Fenoloftaleina)
- · chorobach onkologicznych (Maria i Józef)
- · … oraz o kebabach (Na cienkim)
Chwilami czuję
lekkie zmieszanie, gdy zdarza mi się zbyt radośnie zanucić:
Józef zmarł na raka wargi, leży w
ziemi drugi rok.
Żona wciąż o nim pamięta, mieszka
sama, taka piękna - panna wdowa…
Wokaliści,
Bartek Chmielewski oraz wtórująca mu Ola Bilińska, choć wiekiem już
zdecydowanie 20+, w przekonujący i bezpretensjonalny sposób śpiewają również o
tematach, które najczęściej pojawiają się w muzyce rozrywkowej- o
wielopostaciowej miłości, zarówno tej pierwszej, jak i ostatniej. I oddam nerkę
lub obie nerki temu, kto wskaże mi grupę potrafiącą w tak bezbłędny sposób
wyrazić uczucia młodego człowieka po pierwszym wielkim rozstaniu, zmarnowanych wakacjach bez ukochanej osoby, czy
o podejmowaniu decyzji o swojej przyszłości. W kapitalnych, a zarazem prostych
i nieudziwnionych tekstach, doskonale zarysowują szczegółowe historie
dorastających ludzi. I choć może nie powinnam się do tego przyznawać,
wielokrotnie to właśnie Muzyka Końca Lata skuteczniej podniosła mnie na duchu
ze swoim „Soplem”, czy „Księciem” niż chociażby zawodzący, wiecznie niekochany pan
Morrissey i jego just another false alarm.
Całości
towarzyszy uroczy, małomiasteczkowy klimat. Daleki od tandety i
różowo-landrynkowego kiczu, jeszcze bardziej daleki od niebezpiecznych rejonów „muzyki”
disco polo, wesołych piosenek o aborcji
(fani Domowych Melodii, wybaczcie, ale grupy szczerze nie cierpię) czy
jęczącego „Białego misia” rodem z „Wesela” Smarzowskiego. Słuchając Muzyki Końca
Lata, lubię przymknąć na chwilę oczy i wyobrazić sobie siebie w jednym z przeludnionych
festynów z prawdziwego zdarzenia. Jakiś miły chłopak trzyma mnie za rękę, w
drugiej mam niebieską watę cukrową. Dzieciaki dosiadają kolorowych koni na karuzelach,
a niesforny szkrab, któremu zabrakło miejsca, właśnie paćka moją letnią
sukienkę swoim śmietankowym lodem. W tle, na małej scenie wesoło gibają się
członkowie zespołu, podśpiewując:
Z czekolady serce mam
Weź je, proszę, na pół złam
Płytą, którą
każdemu poleciłabym na początek przygody z MKL jest ich ostatni krążek: „PKP
Anielina”. To właśnie on w przemyślany, doskonały sposób wprowadził mnie w
spokojny i leniwy nastrój rodzinnego miasta muzyków- Mińska Mazowieckiego. Tutaj
nie brakuje opowieści o czekaniu na pociąg z ukochanym (czeka mama, tata, czeka stary pies, czeka ukochana, dla niej wiozę wiersz),
przewesołych wspominek o wakacjach z dzieciństwa (doobiednie leśne sny, kijami biliśmy hitlerowców, opaleni kurzem lata,
bańkami strzelaliśmy w muchy), czy o dawnych relacjach z miss ortografii (nigdy nie zapomnę Twych zasług dla języka,
że tylko w każdym razie, że mam na sobie sweter, że gdy próbuję wziąć coś to
brzmi o wiele lepiej).
Gdy to piszę,
mam na kolanach wspomnianą płytę, dodatkowo ozdobioną autografami
przesympatycznych członków zespołu. Sama okładka potrafi wprowadzić mnie w
odpowiedni, radośnie melancholijny
nastój zachodzącego gdzieś nad łąkami słońca. Brakuje mi tylko dojrzałych
czereśni i świeżo wyciśniętej lemoniady. Cóż, herbata i cynamonowa szarlotka
też nieźle sobie radzą…
Muzyka Końca
Lata to jedna z nielicznych grup, która potrafi przekonać, że prosta muzyka
wcale nie musi być tą gorszą i byle jaką. Nie jestem w stanie ocenić zdolności
wokalistów, nie umiem powiedzieć, czy gitarzyści grają jak należy, czy zwyczajnie chałturzą. Niespecjalnie mnie to
interesuje, bo całość przedstawia się zgrabnie i wszystko jest na swoim
miejscu. To zespół stworzony do niewielkich kawiarni, to żadne stadionowe
gwiazdy, a grupa fantastycznych ludzi, z którymi z przyjemnością poszłabym na
piwo przy odrobinie nieco większej odwagi. Miałam okazję być na ich dwóch koncertach,
oba były tak samo porywające. Zmywak, wokalista, sam zachęcał nieco
zrezerwowaną publiczność, by w końcu zaczęła pląsać i okazywać większe
skłonności do zabawy. Na takie granie przychodzi się po to, by zwyczajnie
cieszyć się muzyką, puścić oko wokaliście i nagle złapać się na tym, że od
dobrej godziny nasze biodra zaczęły się niekontrolowanie gibać.
I
zaryzykowałabym stwierdzeniem, że MKL to grupa, którą bez wahania zaprosiłabym
do zagrania na swoim weselu lub na innym przyjęciu, gdyby takowe nie miało
miejsca. Absolutnie nie piszę tego w złych zamiarach, tylko oni w moim odczuciu
mogą tak porwać publiczność i oczarować ją od pierwszej piosenki, która zawsze
brzmi przyjemnie znajomo, a jak mawiał inżynier Mamoń:
Mnie się podobają melodie, które
już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez... No reminiscencję. No jakże
może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę?
… A ponieważ lato
już się pomału kończy, coraz więcej mimoz i kochany,
kochany, lecą z drzewa kasztany, to na koniec proponuję moją ukochaną
piosenkę opiewanego dziś zespołu:
PS A kto się końcem lata smuci, niechże poogląda teledyski MKL. Skąd w nich tyle energii? Dziwne...
Za oknem rude drzewa rosną w jesienny chłód, dziś dużo nam nie trzeba herbaty z ciepłych słów...
0 komentarzy:
Prześlij komentarz