2/14/2015

Jestem głupi. Miło mi.

just can't resist...
Oprócz złotych tenisówek i różowego jednorożca, na osiemnaste urodziny dostałam również książkę "Muzykofilia" Olivera Sacksa, bo jak stwierdzili znajomi mózg i muzyka na okładce to wszystko, co się nam z tobą najbardziej kojarzy. Kilka razy zerknęłam do spisu treści, przeczytałam informacje na tylnej obwolucie i odłożyłam wydanie na honorową półkę mojego lekturowego czyśćca złożonego z tytułów, które cierpliwie czekają na swoją kolej do przeczytania lub popadają w wieczne zapomnienie i obrastają kurzem. Do "Muzykofilii" sięgnęłam zupełnie przypadkiem kilka dni temu, a "Opowieść o mózgu i muzyce" wydała mi się idealnym czytelniczym kąskiem do szybkiego połknięcia podczas zimowych ferii. Napisana przystępnym językiem, ciekawi w charakterystyczny popularnonaukowy sposób, sprzedający obok niesamowitych rewelacji porządną garść merytorycznej, fachowej wiedzy, w tym przypadku z zakresu neurologii i psychiatrii. Autor, brytyjski lekarz, w jednym z rozdziałów opisuje przypadki osób, które dostawały bardzo silnych ataków epilepsji po usłyszeniu konkretnej melodii. Jedna z pacjentek, Sylvia N. zaczynała się trząść pod wpływem choćby przypadkowego usłyszenia kilku tonów neapolitańskiej, charakterystycznej muzyki.

Choć zdawać by się mogło, że mój wstęp zmierza do polecenia i zrecenzowania "Muzykofilii", miał posłużyć jedynie za ilustrację niewyjaśnianego zjawiska towarzyszącego mi przy słuchaniu pierwszej solowej płyty Artura Rojka. Zdaje się, że wówczas mogę przez chwilę tracić nad sobą kontrolę i doznawać swoistego rozdwojenia jaźni. Jakby ten niepozorny, smutny i wychudzony muzyk swoim głosem rozcinał mi półkule mózgowe i nagle jedna z nich nieśmiale podśpiewywała absurdalne teksty, a druga z kolei chciała tę pierwszą czym prędzej skarcić za nieodpowiednie zachwyty. Doprawdy, od mojego pierwszego zderzenia ze "Składam się z ciągłych powtórzeń", nigdy jeszcze żaden album nie wzbudził we mnie aż tak ambiwalentnych, trudnych do rozpoznania odczuć.

beksa
Wszystko zaczęło się od "Beksy". Solowy Rojek do czasu premiery singla jawił się jako potężna zagadka, nierozszyfrowany kamień z Rossety i ciągle nierozpracowana enigma. Sama spodziewałam się z jego strony słodkiego, akustycznego deseru z gorzką wisienką w postaci zgrabnych, subtelnych metafor i około-poetyckich określeń jak choćby w przypadku "Sznura", absolutnie doskonałego tekstu smutnego jak zgniatanie kwiatów w książce. Moje nieśmiałe nadzieje potwierdzały też koncerty bez akompaniamentu kolegów z Myslovitz w trójkowym studiu im. Agnieszki Osieckiej. Już w 2008 rzewnie pojękiwał w "Jesteś moim będzie", czarował "Wiatraczkiem" i jak pogoda u Virginii Woolf, skłaniał do samobójstw coverując "Pamiętasz była jesień". Cichy, z minimalnym nakładem instrumentów, idealny do kameralnych koncertów w ciemnych, piwnicznych klubach z szeroką gamą win do wyboru. Taki mi się najbardziej podobał i taki mi się marzył w swojej solowej twórczości.

No i bach! A w zasadzie: BEKSA! Wszystko, kurwa, skręca w zupełnie dziwne, niepokojące rejony muzyki. Uznanej za elektroniczną, co wydaje mi się określeniem na wyrost, bo to, że na polskim rynku muzycznym takiej brakuje, nie oznacza, że wszystko, co w jakikolwiek sposób odbiega od standardowych układów gitara-gitara-perkusja, zaraz ma być alternatywną elektroniką. Równie dobrze można rzec, że Polsce brakuje surrealistycznego kina i udowodnić wszystkim, że "Big Love" to żadna banalna historia o związku psychopatów, a rasowa krytyka konsumpcjonizmu czy czegokolwiek innego o równie skomplikowanej nazwie. (zresztą... ktoś już próbował to udowodnić).

Redaktorzy porcys dowcipnie zauważyli kiedyś, że sam Rojek, choć o nazwisku nieco zbliżonym do nazwiska Thoma Yorke, frontmena Radiohead, zawsze zostanie tylko rodzimym Rojkiem i niekoniecznie musi silić się na to, by identyfikować go jeszcze z kimś innym. Sam muzyk poniekąd wokół tego tematu owija swoje teksty, a mimo to, w zaparte idzie dawno wydeptanymi muzycznymi ścieżkami i zbiera po drodze dobrze znane rozwiązania, a dodatkowo zdaje się pisać na kolanie strumieniem świadomości kolejne wersy. Chwilami zabawne, chwilami niedorzeczne, czasami zachwycające i, czego nie da się nie przyznać - wpadające w ucho w przedziwny sposób.

Pierwsze przesłuchanie "Beksy" zostawiło mnie zmieszaną i kompletnie zaskoczoną. Tak naprawdę do tej pory mam problem w określeniu tego, czy to było pozytywne, czy negatywne zaskoczenie. Takiego muzycznego obrotu spraw na pewno się nie spodziewałam i potrzebowałam tuzinów kolejnych przesłuchań, żeby w końcu wysądować, czy to w ogóle jest dobre. W połowie wykrzyczane, w połowie ze złością wycedzone przez zaciśnięte zęby, oscylujące pomiędzy wyśpiewaną agresją, a stanami błogiej ekstazy.  Wewnętrzny dialog podupadającego gwiazdora, który ma dosyć zmagania się z napływającymi zewsząd wymaganiami i oczekiwaniami.

starsza beksa
Poniekąd "Beksa" to środkowy palec wymierzony w kierunku wszystkich prezentujących postawę taką jak moja, singlowy manifest i jasny komunikat, by biednemu Rojkowi dać święty spokój i pozwolić mu tworzyć jak chce i co chce. Szkoda tylko, że połowę tekstu można by wykreślić czarnym zakreślaczem i tym samym reszcie nadać porządną, znośną spójność. Oprócz żali muzyka, mnóstwo tu powrotów do przeszłości (doskonale wykorzystanych już w przypadku projektu Lenny Valentino), niedokończonych, irytujących zdań ("wciąż słyszę i zasłaniam, się zasłaniam się"), a nawet mickiewiczowsko- romantycznych nawiązań ("straszna chała, w głowie, więdną nasze lilie, więdną gdy odchodzisz") i sugerowania, że śpiewający potrzebuje służącej lub przynajmniej żony: "z trudem ogarniam własny dom". Nie brakuje również poplątanych słów do przypuszczalnych dziewczyn, fanów, matki i grom wie kogo jeszcze. Sporną kwestią zostają dziecięce chórki. Czy to kolejne reminiscencje, czy to powroty do dzieciństwa, czy chór natchnionych podkradziony "Antygonie" w wykonaniu młodzieży potencjalnego domu dziecka albo jakiejś innej placówki opiekuńczo-wychowawczej? Is it a bird? Is it a plane? Nie mam pojęcia.

Przeczytałam "Ulissesa", a moim ulubionym poetą jest Białoszewski, mimo to, tekstu "Beksy" nie umiem rozpracować. Być może taki miał być zamysł Rojka, możliwie jak najwięcej upchać do krótkiej 35-minutowej płyty, poukrywać, pozakopywać, wyżyć się i wszystko zamknąć do pudełka okraszonego smutną twarzą ("czy to już jestem ja?"). Muzycznie trochę w niej weselnego bujania i wstawek z "aaa aaa" skłaniających do białych walczyków, trochę fortepianu, a trochę saksofonowego, kulejącego chaosu rodem z "Sgt. Peppera" Beatlesów. W każdym razie, "Beksa" z pewnością ma to coś, tyle że akurat tego czegoś w muzyce nie szukam.

kot i pelikan: zdjęcie poglądowe
Po "Beksie" do moich coraz bardziej rozemocjonowanych, ogarniętych podnieceniem i oczekiwaniem rąk trafiła cała płyta o dość niezachęcającym, przydługim tytule. Pierwsze spojrzenie na rozpiskę utworów zostawiło mnie z niesmakiem, aż dwa z nich na mizerne 10, to stuningowane, rzekomo ulepszone (czyt.: udziwnione) wersje piosenek znanych z koncertów w radiowej Trójce. "Lato 76" zostało rozwleczone do nudnych czterech minut, a sam tekst, choć lapidarny, ale pełen poruszającej treści, Rojek zdecydował się wykonać w podśpiewująco-recytujący sposób pozbawiony jakichkolwiek emocji. W tle sample ironicznie zachęcają do klaskania w takt, a przedziwne jęki syrenopodobne niezmiennie zostawiają mnie totalnie skonfundowaną. Kolejnym kawałkiem, który dorobił się swojej nowej wersji jest, moim zdaniem najlepszy tekstowo, "Kot i Pelikan". W tym przypadku odświeżenie starego wykonania wyszło naprawdę porządnie, nie ma żadnych niepotrzebnych efektów specjalnych, jest za to ujmująca fortepianowa wstawka. Całość wciąż zamyka się w nieśmiałe, bezbronne, osobiste wyznanie nieco bezradnego, zagubionego ojca o trudnym dzieciństwie: "mimochodem czuję, że z każdym dniem mam coraz mniej, czas przemija, pamięć nie".

Podobny temat rodzinnych rozterek w moim odczuciu podejmują "Krótkie momenty skupienia". Piosenka, której głównym atutem zdecydowanie jest ciekawy tytuł, kto wie, może nadałby się nawet na jakąś książkę, w empikach pewno ładnie by to wyglądało. Trochę w niej dziecięcych atrybutów (rakieta i lukrowy tort), trochę emo-wyznań ozdobionych trudnymi do wyjaśnienia metaforami (źle, źle, Boże wszystko źle, w głowie szkło mi się wierci), trochę czekania i zdań, które w aktualnym przedoskarowym szale kojarzą mi się ze Stephenem Hawkingiem: "jedno mrugnięcie na tak, dwa mrugnięcia na nie". Muzycznie działa bardzo chwytliwie, na tyle, że chciałoby się aż wstać i popląsać do refrenu. Trudno jednak to zrobić, mając na uwadze całą, nie najweselszą wymowę utworu. Ciężką do jednoznacznego zdefiniowania, balansującą pomiędzy jednoczesnym pełnieniem funkcji głowy rodziny, ojca i męża, a także pozostawaniem w tym wszystkim sobą: "gdy nie ma nikogo, boję się siebie".

Po klubowych klimatach, Rojek prowadzi nas do cichszych, ozdobionych ukulele i gitarami w "Czasie który pozostał". I tutaj można doszukiwać się poszukiwań własnej tożsamości, jednak w moim odczuciu ta piosenka prawdopodobnie na zawsze zostanie dziwacznym przyznaniem się do masochistycznych skłonności w łóżkowej materii. I może nie do końca chodzi o sam seks, a o bliskość, oddanie i zatracenie się w miłości: "mieć siebie, resztę spalić, aż zostanie tylko to, co pomiędzy nami". Tekst odważny, ale z pewnością nie jakoś szczególnie kontrowersyjny. No, chyba że na koncertach twerkuje do tego zaprzyjaźniona Maria Peszek.

how to Thom Yorke
Byliśmy na weselu, byliśmy w klubie, byliśmy na akustycznym koncercie smutnego perwersjonisty, zahaczmy teraz o piosenkę wielbiciela wszelkich owadów i twórczości Radiohead. Muzycznie całość brzmi jak odrzut z "In Rainbows", a słuchając "Kokonu", nieświadomie mam przed oczami Rojka uginającego się w charakterystyczny, kultowy sposób Thoma Yorke. Nawiązania, inspiracje, czy zwykłe zerżnięcia...?

Po statycznym, spokojnym momencie płyty, pora na gimnastykę z "To co będzie" : "nie wystarczy jeden krok, nie wystarczy nawet sto". Oprócz kroków, mowa też o dystansach i nie brakuje ironicznego powtarzania praw Murphy'ego - "będzie gorzej". Czy to kolejny wewnętrzny monolog samego Rojka, czy też spowiedź zblazowanego muzyka? Nie ważne, najsympatyczniejsze, że wracają dziecięce chórki, a wraz z nimi, również te mniej dziecięce - widocznie zaproszono również starszych kolegów. Tekst to totalny fristajlowy strumień świadomości, nie do zinterpretowania, nie do zrozumienia. Ot, przyjemna piosenka do porannego mycia zębów w skoczny takt.

Drugim singlem promującym płytę były "Syreny" i przemawiałby przeze mnie zdecydowanie większy spokój, gdyby to właśnie tę piosenkę wybrano na pierwszy. Fakt, również około-elektroniczna, na siłę przyozdobiona nieco irytującymi kobiecymi zawodzeniami w tle i dziwnymi melodyjkami wygrywanymi na keybordzie czy innym parapecie, ale tekstowo zdecydowanie doskonała. Zamknięta historia opisująca jedno konkretne wydarzenie, niedopowiedziana, pełna symboli i tysiąca wypitych kaw. Intrygująca, śpiewna, inspirująca - nawet zdarzyło mi się na jej kanwie osnuć jedno z opowiadań. "Syreny" bardzo mocno odróżniają się od chaotycznej reszty "Powtórzeń" i gdyby pozostałe utwory były tak starannie zbudowane, z pewnością uwielbiałabym tę płytę, a może nawet zrobiłabym dla niej specjalny ołtarzyk na swojej półce z ulubionymi albumami.

Debiut Rojka kończy "Lekkość" i "Pomysł 2". Tutaj wszystko znowu wraca do wspomnień, żali i prób rozliczeń z przeszłością. W pierwszym przypadku, dodatkowo wersy raz sugerują opowieść uciekającego syna ze smyczy matki, raz zaś niezrównoważonego fakira: "przejdziesz sam na drugą stronę przez tłuczone szkła". Powracają i samobójcze wizje, uganianie się za swoim "ja" i tłumaczenia w stylu "tak właśnie mam". W "Pomyśle", całkiem słusznie wybranym na ostatni utwór, padają wersy, które moim zdaniem są najlepszymi na całej płycie rozliczającego się ze swoją karierą muzyka w średnim wieku: "kiedy twarze starszych kobiet są piękniejsze niż te nowe". Podkreślał to i Kuba Wojewódzki, niestety, gdy chciał w swoim programie uzyskać dokładniejsze rozwinięcie tej linijki, usłyszał jedynie: "to metafora".

Złap mnie za włosy
Złap mnie i ciągnij ...
Z jednej strony solowy Artur miał się składać z samych powtórzeń, z drugiej zaś, każda z jego piosenek jest z innej parafii. Teksty zdają się być i o wszystkim i o niczym, pełno tu powtarzających się motywów oraz nawiązań tworzących nieznośny chaos. Wszystko trochę przypomina psychoanalityczne pomrukiwania człowieka w hipnozie, niekoniecznie świadomego tego, co pada z jego ust. Miłość, nienawiść, twórczość, fani, dzieci, dorośli, chórki. Do wyboru, do koloru. Szkoda, że płycie brakuje jednego, konkretnego konceptu i zdaje się być taką, która zadowoli każdego. Fikuśne sformułowania, nietypowe tła muzyczne, gadżeciarskie rękawice na koncertach. Forma nienadążająca za treścią...?

Nie da się ukryć, że mimo wszystkich negatywnych stron tej płyty, niesamowicie wpada w ucho. Nie mam pojęcia, jak mogła przechytrzyć wszystkie moje mechanizmy obronne i aż tak mocno wwiercić mi się w głowę. Nie było ani jednego momentu, gdy mi się podobała, cały czas słuchałam jej, podśmiechując się z dziwacznych  wersów i pokracznych melodii w tle. Niesamowite, ale właśnie ten album królował przez całe moje wakacje i umilał mi wszystkie wypady na zakupy, czy podróże pociągami. I jak bardzo bym go nie krytykowała, jednak w jakiś sposób czaruje i wciąga, choćby mimowolnie.

Podsumowując:

zawartość Rojka w Rojku: -10/10
trudne dzieciństwo Rojka: urodziny bez lukrowego tortu/10
biesiada: 10/10

herbata: 8/10 zwykła czarna z goździkowym syropem daje radę!

A na sam koniec mój ulubiony Rojek:


I komu to przeszkadzało...?

0 komentarzy:

Prześlij komentarz