just can't resist... |
Oprócz
złotych tenisówek i różowego jednorożca, na osiemnaste urodziny dostałam
również książkę "Muzykofilia" Olivera Sacksa, bo jak stwierdzili
znajomi mózg i muzyka na okładce to
wszystko, co się nam z tobą najbardziej kojarzy. Kilka razy zerknęłam do
spisu treści, przeczytałam informacje na tylnej obwolucie i odłożyłam wydanie
na honorową półkę mojego lekturowego
czyśćca złożonego z tytułów, które cierpliwie czekają na swoją kolej do
przeczytania lub popadają w wieczne zapomnienie i obrastają kurzem. Do
"Muzykofilii" sięgnęłam zupełnie przypadkiem kilka dni temu, a
"Opowieść o mózgu i muzyce" wydała mi się idealnym czytelniczym
kąskiem do szybkiego połknięcia podczas
zimowych ferii. Napisana przystępnym językiem, ciekawi w charakterystyczny
popularnonaukowy sposób, sprzedający obok niesamowitych
rewelacji porządną garść merytorycznej, fachowej wiedzy, w tym przypadku z
zakresu neurologii i psychiatrii. Autor, brytyjski lekarz, w jednym z
rozdziałów opisuje przypadki osób, które dostawały bardzo silnych ataków
epilepsji po usłyszeniu konkretnej melodii. Jedna z pacjentek, Sylvia N.
zaczynała się trząść pod wpływem choćby przypadkowego usłyszenia kilku tonów
neapolitańskiej, charakterystycznej muzyki.
Choć
zdawać by się mogło, że mój wstęp zmierza do polecenia i zrecenzowania
"Muzykofilii", miał posłużyć jedynie za ilustrację niewyjaśnianego
zjawiska towarzyszącego mi przy słuchaniu pierwszej solowej płyty Artura Rojka.
Zdaje się, że wówczas mogę przez chwilę tracić nad sobą kontrolę i doznawać
swoistego rozdwojenia jaźni. Jakby ten niepozorny, smutny i wychudzony muzyk
swoim głosem rozcinał mi półkule mózgowe i nagle jedna z nich nieśmiale
podśpiewywała absurdalne teksty, a druga z kolei chciała tę pierwszą czym
prędzej skarcić za nieodpowiednie zachwyty. Doprawdy, od mojego pierwszego
zderzenia ze "Składam się z ciągłych powtórzeń", nigdy jeszcze żaden
album nie wzbudził we mnie aż tak ambiwalentnych, trudnych do rozpoznania
odczuć.
beksa |
Wszystko
zaczęło się od "Beksy". Solowy Rojek do czasu premiery singla jawił
się jako potężna zagadka, nierozszyfrowany kamień z Rossety i ciągle
nierozpracowana enigma. Sama spodziewałam się z jego strony słodkiego,
akustycznego deseru z gorzką wisienką w postaci zgrabnych, subtelnych metafor i
około-poetyckich określeń jak choćby w przypadku "Sznura", absolutnie
doskonałego tekstu smutnego jak
zgniatanie kwiatów w książce. Moje nieśmiałe nadzieje potwierdzały też
koncerty bez akompaniamentu kolegów z Myslovitz w trójkowym studiu im.
Agnieszki Osieckiej. Już w 2008 rzewnie pojękiwał w "Jesteś moim
będzie", czarował "Wiatraczkiem" i jak pogoda u Virginii Woolf, skłaniał do samobójstw coverując
"Pamiętasz była jesień". Cichy, z minimalnym nakładem instrumentów,
idealny do kameralnych koncertów w ciemnych, piwnicznych klubach z szeroką gamą
win do wyboru. Taki mi się najbardziej podobał i taki mi się marzył w swojej
solowej twórczości.
No
i bach! A w zasadzie: BEKSA! Wszystko,
kurwa, skręca w zupełnie dziwne, niepokojące rejony muzyki. Uznanej za
elektroniczną, co wydaje mi się określeniem na wyrost, bo to, że na polskim
rynku muzycznym takiej brakuje, nie oznacza, że wszystko, co w jakikolwiek
sposób odbiega od standardowych układów gitara-gitara-perkusja, zaraz ma być alternatywną elektroniką. Równie dobrze można
rzec, że Polsce brakuje surrealistycznego kina i udowodnić wszystkim, że
"Big Love" to żadna banalna historia o związku psychopatów, a rasowa
krytyka konsumpcjonizmu czy czegokolwiek innego o równie skomplikowanej nazwie.
(zresztą... ktoś już próbował to udowodnić).
Redaktorzy
porcys dowcipnie zauważyli kiedyś, że
sam Rojek, choć o nazwisku nieco zbliżonym do nazwiska Thoma Yorke, frontmena
Radiohead, zawsze zostanie tylko rodzimym Rojkiem i niekoniecznie musi silić
się na to, by identyfikować go jeszcze z kimś innym. Sam muzyk poniekąd wokół
tego tematu owija swoje teksty, a mimo to, w zaparte idzie dawno wydeptanymi
muzycznymi ścieżkami i zbiera po drodze dobrze znane rozwiązania, a dodatkowo
zdaje się pisać na kolanie strumieniem świadomości kolejne wersy. Chwilami
zabawne, chwilami niedorzeczne, czasami zachwycające i, czego nie da się nie
przyznać - wpadające w ucho w przedziwny sposób.
Pierwsze
przesłuchanie "Beksy" zostawiło mnie zmieszaną i kompletnie
zaskoczoną. Tak naprawdę do tej pory mam problem w określeniu tego, czy to było
pozytywne, czy negatywne zaskoczenie. Takiego muzycznego obrotu spraw na pewno
się nie spodziewałam i potrzebowałam tuzinów kolejnych przesłuchań, żeby w
końcu wysądować, czy to w ogóle jest
dobre. W połowie wykrzyczane, w połowie ze złością wycedzone przez
zaciśnięte zęby, oscylujące pomiędzy wyśpiewaną agresją, a stanami błogiej
ekstazy. Wewnętrzny dialog
podupadającego gwiazdora, który ma dosyć zmagania się z napływającymi zewsząd
wymaganiami i oczekiwaniami.
starsza beksa |
Poniekąd
"Beksa" to środkowy palec wymierzony w kierunku wszystkich
prezentujących postawę taką jak moja, singlowy manifest i jasny komunikat, by
biednemu Rojkowi dać święty spokój i pozwolić mu tworzyć jak chce i co chce.
Szkoda tylko, że połowę tekstu można by wykreślić czarnym zakreślaczem i tym
samym reszcie nadać porządną, znośną spójność. Oprócz żali muzyka, mnóstwo tu
powrotów do przeszłości (doskonale wykorzystanych już w przypadku projektu
Lenny Valentino), niedokończonych, irytujących zdań ("wciąż słyszę i
zasłaniam, się zasłaniam się"), a nawet mickiewiczowsko- romantycznych
nawiązań ("straszna chała, w głowie,
więdną nasze lilie, więdną gdy odchodzisz") i sugerowania, że
śpiewający potrzebuje służącej lub przynajmniej żony: "z trudem ogarniam
własny dom". Nie brakuje również poplątanych słów do przypuszczalnych
dziewczyn, fanów, matki i grom wie kogo
jeszcze. Sporną kwestią zostają dziecięce chórki. Czy to kolejne reminiscencje,
czy to powroty do dzieciństwa, czy chór natchnionych podkradziony
"Antygonie" w wykonaniu młodzieży potencjalnego domu dziecka albo jakiejś
innej placówki opiekuńczo-wychowawczej? Is it a bird? Is it a plane?
Nie mam pojęcia.
Przeczytałam
"Ulissesa", a moim ulubionym poetą jest Białoszewski, mimo to, tekstu
"Beksy" nie umiem rozpracować. Być może taki miał być zamysł Rojka,
możliwie jak najwięcej upchać do krótkiej 35-minutowej płyty, poukrywać,
pozakopywać, wyżyć się i wszystko zamknąć do pudełka okraszonego smutną twarzą
("czy to już jestem ja?").
Muzycznie trochę w niej weselnego bujania i wstawek z "aaa aaa"
skłaniających do białych walczyków, trochę fortepianu, a trochę saksofonowego,
kulejącego chaosu rodem z "Sgt. Peppera" Beatlesów. W każdym razie,
"Beksa" z pewnością ma to coś,
tyle że akurat tego czegoś w muzyce
nie szukam.
kot i pelikan: zdjęcie poglądowe |
Po
"Beksie" do moich coraz bardziej rozemocjonowanych, ogarniętych
podnieceniem i oczekiwaniem rąk trafiła cała płyta o dość niezachęcającym,
przydługim tytule. Pierwsze spojrzenie na rozpiskę utworów zostawiło mnie z
niesmakiem, aż dwa z nich na mizerne 10, to stuningowane, rzekomo ulepszone (czyt.: udziwnione) wersje
piosenek znanych z koncertów w radiowej Trójce. "Lato 76" zostało
rozwleczone do nudnych czterech minut, a sam tekst, choć lapidarny, ale pełen
poruszającej treści, Rojek zdecydował się wykonać w podśpiewująco-recytujący
sposób pozbawiony jakichkolwiek emocji. W tle sample ironicznie zachęcają do
klaskania w takt, a przedziwne jęki syrenopodobne niezmiennie zostawiają
mnie totalnie skonfundowaną. Kolejnym kawałkiem, który dorobił się swojej nowej
wersji jest, moim zdaniem najlepszy tekstowo, "Kot i Pelikan". W tym
przypadku odświeżenie starego wykonania wyszło naprawdę porządnie, nie ma
żadnych niepotrzebnych efektów
specjalnych, jest za to ujmująca fortepianowa wstawka. Całość wciąż zamyka
się w nieśmiałe, bezbronne, osobiste wyznanie nieco bezradnego, zagubionego
ojca o trudnym dzieciństwie: "mimochodem
czuję, że z każdym dniem mam coraz mniej, czas przemija, pamięć nie".
Podobny
temat rodzinnych rozterek w moim odczuciu podejmują "Krótkie momenty
skupienia". Piosenka, której głównym atutem zdecydowanie jest ciekawy
tytuł, kto wie, może nadałby się nawet na jakąś książkę, w empikach pewno
ładnie by to wyglądało. Trochę w niej dziecięcych atrybutów (rakieta i lukrowy tort), trochę
emo-wyznań ozdobionych trudnymi do wyjaśnienia metaforami (źle, źle, Boże wszystko źle, w głowie szkło mi się wierci), trochę
czekania i zdań, które w aktualnym przedoskarowym szale kojarzą mi się ze
Stephenem Hawkingiem: "jedno
mrugnięcie na tak, dwa mrugnięcia na nie". Muzycznie działa bardzo
chwytliwie, na tyle, że chciałoby się aż wstać i popląsać do refrenu. Trudno
jednak to zrobić, mając na uwadze całą, nie najweselszą wymowę utworu. Ciężką
do jednoznacznego zdefiniowania, balansującą pomiędzy jednoczesnym pełnieniem
funkcji głowy rodziny, ojca i męża, a także pozostawaniem w tym wszystkim sobą:
"gdy nie ma nikogo, boję się
siebie".
Po
klubowych klimatach, Rojek prowadzi nas do cichszych, ozdobionych ukulele i
gitarami w "Czasie który pozostał". I tutaj można doszukiwać się
poszukiwań własnej tożsamości, jednak w moim odczuciu ta piosenka
prawdopodobnie na zawsze zostanie dziwacznym przyznaniem się do
masochistycznych skłonności w łóżkowej materii. I może nie do końca chodzi o
sam seks, a o bliskość, oddanie i zatracenie się w miłości: "mieć siebie, resztę spalić, aż
zostanie tylko to, co pomiędzy nami". Tekst odważny, ale z pewnością
nie jakoś szczególnie kontrowersyjny. No, chyba że na koncertach twerkuje do
tego zaprzyjaźniona Maria Peszek.
how to Thom Yorke |
Byliśmy
na weselu, byliśmy w klubie, byliśmy na akustycznym koncercie smutnego
perwersjonisty, zahaczmy teraz o piosenkę wielbiciela wszelkich owadów i
twórczości Radiohead. Muzycznie całość brzmi jak odrzut z "In
Rainbows", a słuchając "Kokonu", nieświadomie mam przed oczami
Rojka uginającego się w charakterystyczny, kultowy sposób Thoma Yorke.
Nawiązania, inspiracje, czy zwykłe zerżnięcia...?
Po
statycznym, spokojnym momencie płyty, pora na gimnastykę z "To co
będzie" : "nie wystarczy jeden krok, nie wystarczy nawet
sto". Oprócz kroków, mowa
też o dystansach i nie brakuje ironicznego powtarzania praw Murphy'ego - "będzie gorzej". Czy to
kolejny wewnętrzny monolog samego Rojka, czy też spowiedź zblazowanego muzyka?
Nie ważne, najsympatyczniejsze, że wracają dziecięce chórki, a wraz z nimi,
również te mniej dziecięce - widocznie zaproszono również starszych kolegów.
Tekst to totalny fristajlowy strumień świadomości, nie do zinterpretowania, nie
do zrozumienia. Ot, przyjemna piosenka do porannego mycia zębów w skoczny takt.
Drugim
singlem promującym płytę były "Syreny" i przemawiałby przeze mnie
zdecydowanie większy spokój, gdyby to właśnie tę piosenkę wybrano na pierwszy.
Fakt, również około-elektroniczna, na siłę przyozdobiona nieco irytującymi
kobiecymi zawodzeniami w tle i dziwnymi melodyjkami wygrywanymi na keybordzie
czy innym parapecie, ale tekstowo
zdecydowanie doskonała. Zamknięta historia opisująca jedno konkretne
wydarzenie, niedopowiedziana, pełna symboli i tysiąca wypitych kaw. Intrygująca, śpiewna, inspirująca - nawet
zdarzyło mi się na jej kanwie osnuć jedno z opowiadań. "Syreny"
bardzo mocno odróżniają się od chaotycznej reszty "Powtórzeń" i gdyby
pozostałe utwory były tak starannie zbudowane, z pewnością uwielbiałabym tę
płytę, a może nawet zrobiłabym dla niej specjalny ołtarzyk na swojej półce z
ulubionymi albumami.
Debiut
Rojka kończy "Lekkość" i "Pomysł 2". Tutaj wszystko znowu
wraca do wspomnień, żali i prób rozliczeń z przeszłością. W pierwszym przypadku,
dodatkowo wersy raz sugerują opowieść uciekającego syna ze smyczy matki, raz
zaś niezrównoważonego fakira: "przejdziesz sam na drugą stronę przez tłuczone
szkła". Powracają i samobójcze
wizje, uganianie się za swoim "ja" i tłumaczenia w stylu "tak
właśnie mam". W "Pomyśle", całkiem słusznie wybranym na ostatni
utwór, padają wersy, które moim zdaniem są najlepszymi na całej płycie
rozliczającego się ze swoją karierą muzyka w średnim wieku: "kiedy twarze starszych kobiet są
piękniejsze niż te nowe". Podkreślał to i Kuba Wojewódzki, niestety,
gdy chciał w swoim programie uzyskać dokładniejsze rozwinięcie tej linijki,
usłyszał jedynie: "to
metafora".
Złap mnie za włosy Złap mnie i ciągnij ... |
Z
jednej strony solowy Artur miał się składać
z samych powtórzeń, z drugiej zaś, każda z jego piosenek jest z innej parafii. Teksty zdają się być i o
wszystkim i o niczym, pełno tu powtarzających się motywów oraz nawiązań
tworzących nieznośny chaos. Wszystko trochę przypomina psychoanalityczne
pomrukiwania człowieka w hipnozie, niekoniecznie świadomego tego, co pada z
jego ust. Miłość, nienawiść, twórczość, fani, dzieci, dorośli, chórki. Do
wyboru, do koloru. Szkoda, że płycie brakuje jednego, konkretnego konceptu i
zdaje się być taką, która zadowoli każdego.
Fikuśne sformułowania, nietypowe tła muzyczne, gadżeciarskie rękawice na
koncertach. Forma nienadążająca za treścią...?
Nie
da się ukryć, że mimo wszystkich negatywnych stron tej płyty, niesamowicie
wpada w ucho. Nie mam pojęcia, jak mogła przechytrzyć wszystkie moje mechanizmy
obronne i aż tak mocno wwiercić mi się w głowę. Nie było ani jednego momentu,
gdy mi się podobała, cały czas słuchałam jej, podśmiechując się z
dziwacznych wersów i pokracznych melodii
w tle. Niesamowite, ale właśnie ten album królował przez całe moje wakacje i
umilał mi wszystkie wypady na zakupy, czy podróże pociągami. I jak bardzo bym
go nie krytykowała, jednak w jakiś sposób czaruje i wciąga, choćby mimowolnie.
Podsumowując:
zawartość
Rojka w Rojku: -10/10
trudne
dzieciństwo Rojka: urodziny bez lukrowego tortu/10
biesiada:
10/10
herbata:
8/10 zwykła czarna z goździkowym syropem daje radę!
A na sam koniec mój ulubiony Rojek:
I komu to przeszkadzało...?
0 komentarzy:
Prześlij komentarz