jedyny słuszny Oskar |
Polskę
zasypał sztab wykwalifikowanych idoznawców,
zafoliowany film w plastikowej okładce dorzuciło któreś poczytne czasopismo dla
kobiet, a Empik wciąż proponuje obfity ołtarzyk książek o zbliżonej tematyce. Zostaliśmy zewsząd zbombardowani uniesionymi
recenzjami, wyjaśnieniami wszystkich możliwych wątków i tłumaczeniami piękna
tej czarno-białej, lukrowanej opowiastki.
Wśród
tych wszystkich wychwalających, ze swoim sceptyzmem do "Idy" wyjątkowo
łatwo okazać się dziwolągiem, człowiekiem pozbawionym wrażliwości, czy
nie znającą się na niczym zrzędą (wersja
łagodna)... lub usłyszeć oskarżające i częste pytanie: kim ty jesteś, żeby krytykować?
No
właśnie, kim ja jestem? Zdaje się, że
na to pytanie istnieje jedna miażdżąca i wystarczająco dobitna odpowiedź- przeciętnym widzem. Żadną oczytaną
panią-krytyk w beżowej garsonce, ani nawet rozkochaną w niemym kinie studentką
filmoznawstwa. Reprezentuję tych, do których skierowany jest film. Być może
nieco więcej grymaszę i niewiele mnie zachwyca, ale...
Szczęśliwie,
udało mi się obejrzeć "Idę" jeszcze przed całym nieznośnym medialnym
zgiełkiem. W maju zeszłego roku zdecydowanie mniej o niej mówiono, nie trafiały
do mnie żadne męczące szepty zachwytów i absolutnie nikt nie śmiał wizualizować
sobie czarno-białego plakatu ze statuetką Oskara. Nie potrafię też sobie
przypomnieć, czy któreś z kin w moim mieście Polski B (pretendującej do Białorusi)
wyświetlało produkcję dłużej niż tydzień czy dwa.
Do
filmu prawdopodobnie skłoniła mnie wakacyjna nuda i taśmowy proces oglądania wszystkiego co tylko się nawinie. W ten
sposób gdzieś pomiędzy "Odyseją kosmiczną", a kolejnymi bajkami
Disneya, nawinęła się i ta krótka opowiastka. Usiadłam przed laptopem,
włączyłam, obejrzałam, wyłączyłam i zapomniałam (kiedyś podobnie stało się z
jednym z moich ciast w piekarniku...). A zanim do końca zapomniałam, przez
chwilę zastanawiałam się, jaki to Bladaczka w któryś momencie mojej filmowej
edukacji spaprał robotę i sprawił, że tak łagodny, wymuskany i delikatny film
absolutnie mnie nie zachwycił.
Przede
wszystkim, na "Idę" przyjemnie się patrzy. Patrzy, nie ogląda. (A
nawet nie słucha, bo polscy dźwiękowcy potrafią zadbać o to, by ściszyć
większość dialogów, a potem nagle huknąć jakimś radosnym big beatem w połowie
filmu. Taka szkoła. )
Główna
bohaterka (grana przez Agatę Trzebuchowską) to ładna, młodziutka i
pucułowata przyszła siostra zakonna,
która tuż przed złożeniem ślubów odwiedza swoją ciotkę. Zamknięta w sobie,
nieśmiała i kompletnie bezpłciowa. Taka właśnie jest Ida - urocza sierota
wychowana w sfeminizowanym środowisku pod plathowskim szklanym kloszem, daleko
od powojennej rzeczywistości, kolorowych (jak mniemam, bo film przecież jest
szary) sukienek i wesołych chłopców tańczących do big beatu. Swoim
pretensjonalnym schematem dziecięcości w najprostszy sposób próbuje rozczulić
widza. I słowo daję, chwilami jej się udaje, gdyby kwestowała pod którymś z
kościołów z metalową puszką, bez wahania wrzuciłabym jej kilka złotych. I czym
prędzej poszła dalej. To miałka i rozmyta postać bez ani jednej wyraźnej rysy.
Być może taki był zamysł, by Ida stanowiła jedynie nieskalane tło, zarys do
wypełnienia filmu zgoła inną treścią. Niestety, treścią chaotyczną i niewyraźną
na tyle, że całość przypomina mi któryś z ostatnich obrazów niedowidzącego
Moneta. Bliżej jej do kilku szarych paciek niż do zamkniętej w odpowiednim
momencie całości.
"Krwawa Wanda" na śliskim życiowym parkiecie |
Kontrastującą
i poważniejszą postać stanowi Krwawa Wanda, ciotka tytułowej bohaterki. Tę rolę
powierzono swojsko okutanej chustką, ostatnio wszechobecnej jak i nasze zdobyte już Oskary, Agacie Kuleszy. O
ile Idzie brakuje charakteru i wyrazu, Wanda przesadnie uosabia wszystkie odpychające
cechy. Posępna, przepełniona papierosowym dymem pani sędzina, bezwzględna,
zero-jedynkowa harpia, która doprowadza do konfrontacji ze swoją siostrzenicą
jedynie po to, by:
a)
zburzyć jej spokój
w głowie i wyjawić prawdę o żydowskich korzeniach
b)
wygłosić kilka
uwag w konwencji jesteś taka ładna, szkoda,
żebyś poszła do zakonu,
c) w mistrzowski
sposób wyskoczyć z okna z kaleko nakreślonych przyczyn (scena przednia, bez
krzty ironii)
Obie
bohaterki zostały zestawione ze sobą na zasadzie przeciwieństw. Dorastające
dziewczę o wzroku słodkiej psiny, głęboko wierzące i skromne do bólu oraz
pijący wódkę szklankami rozpustny babsztyl bez
Boga w sercu, nie mający godności
człowieka. Takie kontrasty świetnie się sprawdzają w baśniach
przerażających braci Grimm, kiedy ich odbiorca jest jeszcze zbyt mały, by sam
mógł ocenić, co jest cacy a co jest be. W "Idzie" odmienne
charaktery bohaterek zwyczajnie rażą, ba, chwilami wręcz śmieszą, co w wymowie
całego filmu z pewnością jest niezamierzonym efektem. Zupełnie różne kobiety,
nienaturalnie się dopełniające, sprawiają wrażenie dobranych zupełnie
przypadkowo i w żadnym momencie filmu nic nie wskazuje na to, by się do siebie
choć o krok zbliżały, czy miały takie zamiary.
Innym
pomysłem na interpretację jest wycedzenie z "Idy" opowieści o
dojrzewaniu i poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi. Interpretacją, co
oznacza, że nie mam co do tego pewności. To zdecydowanie najsłabsza ze słabych
strona całej produkcji- tak naprawdę trudno mi ocenić, o czym jest ten film.
Poszczególne elementy sugerują coraz to nowe pomysły i ostatecznie, oglądanie
kończy się z poczuciem nieprzyjemnego skołowania zmieszanego z dużą dozą
niejasności. Ni pies, ni wydra. Z
jednej strony, można odnaleźć wątek wiary i religii- parę kadrów w kaplicy,
migający gdzieś w tle krzyż, klęcząca przy łóżku Ida jak wspomnienie
infantylnego obrazka od księdza na kolędzie. Do tej niezidentyfikowanej brei
dokleja się odkrywanie swojej pączkującej kobiecości, całkiem efektowna scena
rozpuszczania włosów i mierzenia ciotczynych pereł, przypadkowy seks z
przypadkowym chłopakiem. Dopiero na końcu być może komuś zdarzy się zakrzyknąć
"aha!" i odkryć sprytnie zakamuflowany problem sprawy żydowskiej. A jeśli to wciąż mało, to nie brakuje tu i filmu
drogi, podróży do rodzinnych stron Idy, poszukiwań śladu po jej wymordowanych
rodzicach. Prawdopodobnie mogłabym wskazać tutaj jeszcze kilka innych gatunków,
pod które można by "Idę" podczepić- dramat, melodramat, komedia, film
muzyczny (specjalnie zaaranżowano sceny w kawiarni, by Joanna Kulik miała swój
udział...), dramat psychologiczny, komediodramat psychologiczny, film drogi,
film tani, film mierny, film słaby...
Żaden
to wiersz, bym miała czerpać radość z odkrywania jego ukrytych znaczeń.
Obejrzałam "Idę" pół roku temu, a do teraz nie jestem pewna, co autor miał na myśli. Nieznośna
fragmentaryczność aspirująca wręcz pod niejaką komiksowość okropnie mnie
drażniła i rozpraszała, bo poszczególne sceny za nic nie chciały ułożyć mi się
w głowie w jedną, harmonijną całość. Zdaje się, że reżyser, Paweł Pawlikowski,
za wszelką cenę pragnął w niespełna 80 minutach filmu skondensować jak
najwięcej przekazu. W rezultacie, całość jest jak bukiet z nierozwiniętych
kwiatów, którym brakuje wody i zamiast rozkwitać dalej, po prostu zwiędną.
Niespójne wątki, wyrwane z kontekstu przebitki nic nie wnoszących scen,
ułomność w przedstawianiu emocji bohaterów, to wszystko wydaje mi się poważnymi
niedociągnięciami. Dawno minęły czasy, by oszczędzać filmową taśmę, a w
przypadku "Idy" chociażby garstka dodatkowych scen mogłaby zadziałać
na korzyść. Poszarpana treść i nieokreślona fabuła to nie jest coś, z czym
lubię mieć do czynienia w kinie.
Mogę
stanąć jedynie w obronie wspominanej wcześniej delikatności i wymuskania całego
obrazu. Nie brakuje ładnych, klimatycznych ujęć, scen w niemalże ascetycznych
wnętrzach, szarości ładnie wymieszanej z papierosowym dymem. Tylko jakie jest
uzasadnienie tej szarości? Czyżby jakiś nowy, powracający trynd? Czy najprostszy sposób na pokazanie nostalgii, melancholii i
innych określeń o smutno-minionym wydźwięku? A i z podobnymi kadrami mieliśmy
już dawno do czynienia w "Rewersie"...
Być
może powinnam się cieszyć z tego, że w końcu jakiś polski film ma szansę na
prestiżową-wcale-nie-kumoterską nagrodę Oskara, ale tu odzywa się moje
marudzenie i przekonanie, że to nie jest TEN film. I żaden inny, może TEN film
po prostu jeszcze nie powstał. Cieszę się jak nigdy, że nie mam telewizora, a
odcięcie się od szału Polaków nad całą nominacją kosztuje mnie jedno
kliknięcie. Nie zamierzam współuczestniczyć w tej fecie, wolę postać sobie w
kąciku i 22 lutego wycedzić przez zęby ze wzrokiem Małej Mi a nie mówiłam, że nie
dostanie...?
Ale
nie, nie dostanie.
Prywatnie
w tym roku trzymam wszystkie swoje kciuki za "Grand Budapest Hotel"
Wesa Andersona, Meryl Streep i Leonardo DiCaprio.
A
tak naprawdę to byle nie "Boyhood".
Podsumowując:
włosy Idy:
10/10
stan
polskich Oskarów na teraz: 0
stan
polskich Oskarów na kiedyś: 0
herbata:
5/20 (Lipton owoce tropikalne nieco lepszy)
...
0 komentarzy:
Prześlij komentarz