2/04/2015

Andrzeju, rety, rety, jeju!

Dziwnym trafem, mam wokół siebie wyjątkowo dużo Andrzejów. Bliższych, dalszych, spokrewnionych i tych całkiem obcych, śmieszniejszych i takich, z którymi znajomość wolałabym czym prędzej zmieść w najdalsze zakątki pamięci. Jest jednak wśród nich jeden najbardziej wyjątkowy, najbardziej rozbrajający i zdecydowanie najlepsiejszy. Andrzej Chyra.



Narodowy degustator i znawca wszelkich wysokoprocentowych trunków, wiecznie niewyspany ranny ptaszek ze zmierzwioną grzywką, niesamowity aktor o równie niesamowitej i interesującej karierze. Od poważnych, wbijających w ziemię ról (cuchnący "Komornik", dramatyczny "Wszyscy jesteśmy Chrystusami") sprawnie przekoziołkował do udzielania się w produkcjach klasy zero. Nieogolona twarz z rodzaju tych, od których odwraca się wzrok w porannym, dusznym tramwaju z lękiem, że a nuż będzie chciał wydębić dwa złote. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, właśnie jemu powierzono ostatnio wcielanie się w bohaterów o zgoła innej powierzchowności. Być może rzecz w tym, by ocieplić to wczorajsze oblicze i sprytnie wskrzesić jednego z najbardziej obiecujących polskich prawie-amantów ("Samotność w sieci"...). Niemniej jednak, moje krytyczne oko podpowiada głowie, by tej cwaniacko uśmiechniętej gębie nie ufać.

Ksiądz-homoseksualista, lub, mówiąc językiem samego filmu, ksiądz-pedał z "W imię...", ani przez chwilę nie wydał mi się wiarygodną postacią. I choć z takich tematów nie wolno się śmiać, moje superego nie dało sobie rady i zdarzyło mi się z niepohamowanym kwikiem śmiechu spaść z łóżka podczas jednego z psychodeliczno-refleksyjno-filozoficznych ujęć wiejskiej procesji z Andrzejem na czele. Podobnie było z wałęsającym się gdzieś w tle tatusiem nastoletniej psychopatki z "Obietnicy", jednego z najgorszych polskich filmów ostatniej dekady (i nie, nawet Luxuria nie ratuje tej papki). Niektóre role zachwycają tak bardzo, że mam ochotę wstać przed laptopem, zacząć klaskać i rozpływać się w słowach uwielbienia i szacunku. Są też takie, które sprawiają wrażenie, że reżyser aktorom nie płacił polskimi złotymi, a wypłacał się czekoladami lub, co najwyżej, czteropakiem piwa. I choć może ta ostatnia opcja mogłaby w jakimś stopniu usatysfakcjonować pana Chyrę, mnie napawa zgrozą współczuciem i poniekąd zdziwieniem to, że można fiknąć aż tak nisko.

Podobnie dziwi mnie decyzja, by w najnowszym filmie Jacka Lusińskiego, rolę Kacpra, stopniowo tracącego wzrok nauczyciela, powierzyć Andrzejowi i jego podejrzanej facjacie ulicznego złodziejaszka. Z całą sympatią do wszystkich produkcji wątpliwego poziomu, które mimo wszystko dostarczają rozrywki i odprężenia, wydałam równowartość całkiem niezłego wina i, odrzucając wszystkie oskarowe produkcje, wybrałam się na rodzime "Carte blanche" o nierodzimym tytule przysparzającym tylko dodatkowych problemów przy kupowaniu biletów. Kart blansz, karte blansze, kar blę...?

Po tym, jakby nie było, dramacie spodziewałam się porządnego śmiechu...i nie zawiodłam się. Co prawda, w moim osobistym rankingu filmowych ameb to dzieło nie dorównuje "Obietnicy", "Dżej Dżejowi" czy wszystkim paradokumentom Okiła Khamidowa, ale wciąż pozostaje dość nisko. Trudno jednoznacznie wskazać winnego temu slapstikowemu opowiadaniu, bo składa się na to pokaźny szereg przeróżnych niedopracowań.

Przede wszystkim, "Carte blanche" gardzi jakąkolwiek formą subtelności. Od samych rozmazanych napisów początkowych, sugeruje motyw przewodni filmu i w ciągu zaledwie pięciu minut rzuca widzowi prosto w twarz sceny, których chyba jedynie najbardziej ociężały umysł nie byłby w stanie sensownie połączyć, żeby przewidzieć cały scenariusz. Szkoła, nieszablonowy nauczyciel historii, kochany i nienawidzony, jeden buntownik, jedna buntowniczka, wściekła koleżanka rzucająca dziennikiem o stół. "Na starość proszę nosić okulary!" (lub coś w tym guście) Jeśli to jeszcze o niczym nie świadczy, to reżyser zaraz potem nie pozostawia żadnych wątpliwości - najpierw Kacper nie zauważa sygnalizatora świetlnego i powoduje dramatyczny wypadek, uśmiercając swoją matkę (a dopiero co kupiła sobie futro na zimę!), a zaraz potem możemy oglądać świat jego oczami- szarzejący, rozmazany, coraz bardziej niewyraźny. A jeśli ktoś odważyłby się ignorancko uznać, że to zwyczajna wada wzroku- dwóch lekarzy stawia diagnozę-wyrok- genetyczną, nieodwracalną i postępującą ślepotę.

(I na Boga, na cóż te wszystkie dowody- przeto wystarczy zobaczyć gdzieś plakat i uśmiechniętego Andrzeja na tle quasi-okulistycznej czcionki. "Nie widzę inaczej!". Cóż, zarówno plakat, jak i przewodnie hasło, nijak mają się do całego filmu, ale przyznaję, mnie szalenie rozbawiły, na tyle, by zwinąć z Multikina garść ulotek...tak na pamiątkę)

Nauczyciel swoją chorobę utożsamia z całkowitym wykluczeniem zawodowym, wpada w stan rozpaczy i ogólnego otępienia (nie brakuje alkoholu). Co gorsza, jego próba samobójcza kończy się fiaskiem, a zaraz potem podczas rady nauczycielskiej, dowiaduje się, że otrzymuje funkcję wychowawcy klasy maturalnej. Nie zważając na konsekwencje i nie bacząc na swoją lekkomyślność, przyjmuje propozycję i tak oto zaczyna się "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" na miarę polskiego, kulejącego kina. Podejrzewam, że w zamyśle reżysera, Kacper miał być przedstawiony jako nauczyciel wyłamujący się ze schematu typowego belfra, inspirujący i pomysłowy. Niestety, jego oryginalność przejawia się jedynie krótką sceną, gdy zmusza swoich podopiecznych do wdrapania się na szkolne parapety i zastanowienia się nad emocjami uczestników defenestracji praskiej. Poza tym, przez nieco ponad półtorej godziny filmu, trzykrotnie lub nawet czterokrotnie rozdaje tylko białe kartki i zarządza klasówki. Nie ma ni minuty jakiejś pokazowej lekcji, przemówienia w amerykańskim stylu czy czegokolwiek innego, co sprawiłoby, że miałabym ochotę zakrzyknąć "hej, to dopiero fajny koleś!". Jest za to jedna z najbardziej absurdalnych kwestii Chyry- rozmowa z klasową buntowniczką, ofiarą rodzinnej patologii, gdy pada nijak mający się do sytuacji cytat Jeffersona (okraszony kurwą, żeby było młodzieżowo):

Człowiek, który żyje jak zboże, staje się słomą historii

słoma historii
Przy tej wzniosłej okazji, należy wspomnieć o aktorstwie Andrzeja. Nie trzeba kończyć jakiejkolwiek szkoły filmowej, by po ludzku stwierdzić, że jest zwyczajnie słabe. Przez cały film miałam wrażenie, że albo jest pod wpływem alkoholu, albo nie nauczył się swoich kwestii i co rusz śmieje się pod nosem, próbując improwizować. Powyższa scena zapewne musiała być kręcona jako jedna z pierwszych, słowa brzmią wręcz majestatycznie i nienaturalnie poważnie, być może to jedyne, które Chyra w całości zapamiętał, albo musiał się szczególnie skupić, żeby sobie je przypomnieć.
Oprócz wątku około-dydaktycznego, nie brakuje kilku pobocznych, które urywają się bez żadnych point i zdają się być wprowadzone tylko po to, by film trwał nieco dłużej. Jedynym przyjacielem Kacpra jest Wiktor (Arkadiusz Jakubik), wyluzowany facet w kolorowych koszulkach. Dobrze ustawiony urzędnik, który mimo to ma czas, by wpaść z osiemnastoletnią whisky do starego kumpla. Co jednak smutniejsze, nie ma czasu na swoją rodzinę- co tydzień kursuje między pracą w Warszawie, a rodzinnym Lublinem, co, jak niełatwo zgadnąć, prowadzi do rozpadu jego małżeństwa. Najpierw próbuje uprzytomnić ślepnącemu Kacprowi jego skrajną nieodpowiedzialność i ryzykowne ukrywanie choroby. Używa porządnych, rzeczowych argumentów, np.:

Pojebało cię?

Później jednak usiłuje wykazać się większą empatią i nawet pożycza pieniądze, by zakupić magiczno-tajemnicze urządzenie, które skanuje każdy tekst i odczytuje go na głos- wówczas nauczyciel miałby szansę na bezproblemowe sprawdzanie klasówek i przyswajanie kolejnych książek. Cóż, ostatecznie w połowie filmu słuch o niezwykłej maszynie jakoś ginie, a cała sprawa problemów małżeńskich Wiktora również kończy się w niejasny, irytujący sposób.

Podobnie rzecz się ma z planowanym małżeństwem Kacpra. Na swoim coraz bardziej bezużytecznym oku nauczyciel ma uroczą blond polonistkę z uroczym małym synkiem. Belfrowie zbliżają się do siebie podczas szkolnej wycieczki, a kobieta uwodzi doskonałym tekstem:

Nie jadłeś śniadanka?
(lepiej sobie gdzieś go zapiszcie, może się przydać)
pełnowartościowe "śniadanko"

Przy tej okoliczności reżyser raczy widza kilkoma minutami ładnych, fioletowo-pomarańczowych  zachodów słońca nad morzem. Szkoda tylko, że gdzieś w rogu przewracają się na sobie dwie czarne postacie...

Związek jednak się rozpada, ponieważ zaślepiona miłością (he...) polonistka przez wyjątkowo długi czas nie umie zorientować się, że jej ukochany jest niemalże ślepy (jak?!), a gdy w końcu, pod przypływem odwagi, Kacper wyjawia jej prawdę, ta zaczyna streszczać po kolei wszystkie swoje życiowe porażki i za kolejną uznaje związek z kłamcą.

Co jeszcze zapycha metraż filmu? Oprócz powyższych, pretensjonalny wątek niby-zakochania uczennicy w swoim wychowawcy. Nikt inny, a klasowa buntowniczka, rezygnuje z przystąpienia do matury. "Przypadkiem" historyk odnajduje ją pobitą i zrezygnowaną w opuszczonym budynku, przy czym prawie traci życie. Zgarnia małą do mieszkania, załatwia jej kosmetyki do kamuflażu, odgrzewa pizzę, a zanim dziewczyna zdąży ją pokroić, każe jej iść spać. Wcześniej jednak ta zdradza mu, że zorientowała się, że nauczyciel ze swoją ślepotą mógłby ubiegać się o pierwszą grupę inwalidzką i zniżki w PKP, wysyła mu dwuznaczne uśmiechy i wyraźnie jest nim zainteresowana. Było "Stowarzyszenie Umarłych Poetów", była i "Lolita"...

A to nie koniec! Fabułę urozmaica mnóstwo bezsensownych zbliżeń na poruszające się druty trolejbusów. Jest również kilka widoków z lotu ptaka na randomowe skrzyżowania i jedna, niemalże wzruszająca scena, gdy smutny Kacper jedzie autobusem, a w tle rozbrzmiewa piosenka o ciemnych plamach w jego sercu.

Lusiński wyraźnie usiłował rozbawić widzów przeróżnymi żarcikami z podtekstami o ślepocie głównego bohatera- "nie chcesz już mnie widzieć?", "co ty widzisz? ty kurwa nic nie widzisz" i innymi podobnej klasy, której niestety nie umiem teraz naśladować. Reżyser zapewne miał ubaw po pachy, przy pisaniu tak zabawnych kwestii. Ja bardziej bawiłam się, machając do uczestników Familiady w zeszłą niedzielę...

Pomijając wszystkie niedociągnięcia w scenariuszu i inne techniczne mankamenty, zastanawia mnie główny cel całego filmu. Nie jestem pewna, czy to miała być produkcja o pokonywaniu przeszkód, zjednywaniu sobie uczniów, czy też o walce z chorobą. A może po prostu bliżej nieokreślona hybryda z cyklu "dla każdego coś dobrego". Nieszczególnie  imponuje mi to, że Kacper wykazał się pozorną zaradnością i nauczył się na pamięć rozkładu sal lekcyjnych, czy wykuł na blachę kolejność maleńkich literek u lekarza, gdy przyszło mu do badań okresowych. Nie jestem przekonana, czy człowiek, który sam potrzebuje opieki, jest w stanie sprawować opiekę nad innymi. Być może tak, niestety, reżyser nie odpowiedział na to pytanie.

Rozczarowująca jest i sama pointa filmu. Zupełnie pokręcona i niezrozumiała, można by ją sparafrazować: "okej, nie widzę, jestem ślepy, ale i tak jest fajnie".

prawdziwe oblicze Lublina
Największym i, niestety chyba jedynym, plusem całej produkcji jest to, w jaki sposób ukazano Lublin. Wysokie kamienice na wzgórzach, klimatyczne, wąskie uliczki i wieże kościołów przypominające zabytkowe Wilno. Ujęcia wyglądają niesamowicie i zachęcają do odwiedzenia miasta. Aby jednak ostudzić zapał, dodam, że w Lublinie bywałam w zeszłe wakacje kilka razy i wszystko z "Carte Blanche" jest zwyczajnym podrasowaniem rzeczywistości- tak naprawdę panuje szarość, burość i ogólna bylejakość zmieszana z nieprzyjemnym zapachem.

zastanawiam się, dlaczego Kacpra nie zagrał Krzysztof Globisz...


Podsumowując:

Andrzej Chyra: 2,5 ‰/ 0,7
śmieszne teksty: 1/ wszystkie produkcje Okiła Khamidowa

herbata: 5/10 wiśnie w rumie nawet nawet... ach, te wszystkie alkoholowe wątki...zupełnie nieświadomie!
hmm...




Łajdaku przeklęty
Przepadnij w odmęty!

0 komentarzy:

Prześlij komentarz