Dziwnym
trafem, mam wokół siebie wyjątkowo dużo Andrzejów. Bliższych, dalszych,
spokrewnionych i tych całkiem obcych, śmieszniejszych i takich, z którymi
znajomość wolałabym czym prędzej zmieść w najdalsze zakątki pamięci. Jest
jednak wśród nich jeden najbardziej wyjątkowy, najbardziej rozbrajający i
zdecydowanie najlepsiejszy. Andrzej
Chyra.
Narodowy
degustator i znawca wszelkich wysokoprocentowych trunków, wiecznie niewyspany
ranny ptaszek ze zmierzwioną grzywką, niesamowity
aktor o równie niesamowitej i
interesującej karierze. Od poważnych, wbijających w ziemię ról (cuchnący
"Komornik", dramatyczny "Wszyscy jesteśmy Chrystusami")
sprawnie przekoziołkował do udzielania się w produkcjach klasy zero. Nieogolona
twarz z rodzaju tych, od których odwraca się wzrok w porannym, dusznym tramwaju
z lękiem, że a nuż będzie chciał wydębić
dwa złote. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, właśnie jemu powierzono
ostatnio wcielanie się w bohaterów o zgoła innej powierzchowności. Być może
rzecz w tym, by ocieplić to wczorajsze
oblicze i sprytnie wskrzesić jednego z najbardziej obiecujących polskich prawie-amantów ("Samotność w
sieci"...). Niemniej jednak, moje krytyczne oko podpowiada głowie, by tej
cwaniacko uśmiechniętej gębie nie ufać.
Ksiądz-homoseksualista,
lub, mówiąc językiem samego filmu, ksiądz-pedał
z "W imię...", ani przez chwilę nie wydał mi się wiarygodną
postacią. I choć z takich tematów nie wolno się śmiać, moje superego nie dało
sobie rady i zdarzyło mi się z niepohamowanym kwikiem śmiechu spaść z łóżka
podczas jednego z psychodeliczno-refleksyjno-filozoficznych ujęć wiejskiej
procesji z Andrzejem na czele. Podobnie było z wałęsającym się gdzieś w tle
tatusiem nastoletniej psychopatki z "Obietnicy", jednego z
najgorszych polskich filmów ostatniej dekady (i nie, nawet Luxuria nie ratuje
tej papki). Niektóre role zachwycają tak bardzo, że mam ochotę wstać przed
laptopem, zacząć klaskać i rozpływać się w słowach uwielbienia i szacunku. Są
też takie, które sprawiają wrażenie, że reżyser aktorom nie płacił polskimi
złotymi, a wypłacał się czekoladami lub, co najwyżej, czteropakiem piwa. I choć
może ta ostatnia opcja mogłaby w jakimś stopniu usatysfakcjonować pana Chyrę,
mnie napawa zgrozą współczuciem i poniekąd zdziwieniem to, że można fiknąć aż
tak nisko.
Podobnie
dziwi mnie decyzja, by w najnowszym filmie Jacka Lusińskiego, rolę Kacpra,
stopniowo tracącego wzrok nauczyciela, powierzyć Andrzejowi i jego podejrzanej
facjacie ulicznego złodziejaszka. Z całą sympatią do wszystkich produkcji wątpliwego
poziomu, które mimo wszystko dostarczają rozrywki i odprężenia, wydałam
równowartość całkiem niezłego wina i, odrzucając wszystkie oskarowe produkcje,
wybrałam się na rodzime "Carte blanche" o nierodzimym tytule
przysparzającym tylko dodatkowych problemów przy kupowaniu biletów. Kart
blansz, karte blansze, kar blę...?
Po
tym, jakby nie było, dramacie spodziewałam się porządnego śmiechu...i nie
zawiodłam się. Co prawda, w moim osobistym rankingu filmowych ameb to dzieło nie dorównuje "Obietnicy",
"Dżej Dżejowi" czy wszystkim paradokumentom Okiła Khamidowa, ale
wciąż pozostaje dość nisko. Trudno jednoznacznie wskazać winnego temu slapstikowemu opowiadaniu, bo składa się
na to pokaźny szereg przeróżnych niedopracowań.
Przede
wszystkim, "Carte blanche" gardzi jakąkolwiek formą subtelności. Od
samych rozmazanych napisów początkowych, sugeruje motyw przewodni filmu i w ciągu
zaledwie pięciu minut rzuca widzowi prosto w twarz sceny, których chyba jedynie
najbardziej ociężały umysł nie byłby w stanie sensownie połączyć, żeby
przewidzieć cały scenariusz. Szkoła, nieszablonowy nauczyciel historii, kochany
i nienawidzony, jeden buntownik, jedna buntowniczka, wściekła koleżanka
rzucająca dziennikiem o stół. "Na starość proszę nosić okulary!" (lub coś w tym guście) Jeśli to jeszcze
o niczym nie świadczy, to reżyser zaraz potem nie pozostawia żadnych
wątpliwości - najpierw Kacper nie zauważa sygnalizatora świetlnego i powoduje
dramatyczny wypadek, uśmiercając swoją matkę (a dopiero co kupiła sobie futro
na zimę!), a zaraz potem możemy oglądać świat jego oczami- szarzejący, rozmazany, coraz bardziej niewyraźny. A
jeśli ktoś odważyłby się ignorancko uznać, że to zwyczajna wada wzroku- dwóch lekarzy stawia diagnozę-wyrok- genetyczną, nieodwracalną i postępującą ślepotę.
(I
na Boga, na cóż te wszystkie dowody- przeto wystarczy zobaczyć gdzieś plakat i
uśmiechniętego Andrzeja na tle quasi-okulistycznej czcionki. "Nie widzę
inaczej!". Cóż, zarówno plakat, jak i przewodnie hasło, nijak mają się do
całego filmu, ale przyznaję, mnie szalenie rozbawiły, na tyle, by zwinąć z
Multikina garść ulotek...tak na pamiątkę)
Nauczyciel
swoją chorobę utożsamia z całkowitym wykluczeniem zawodowym, wpada w stan
rozpaczy i ogólnego otępienia (nie brakuje alkoholu). Co gorsza, jego próba
samobójcza kończy się fiaskiem, a zaraz potem podczas rady nauczycielskiej,
dowiaduje się, że otrzymuje funkcję wychowawcy klasy maturalnej. Nie zważając
na konsekwencje i nie bacząc na swoją lekkomyślność, przyjmuje propozycję i tak
oto zaczyna się "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" na miarę polskiego,
kulejącego kina. Podejrzewam, że w zamyśle reżysera, Kacper miał być przedstawiony
jako nauczyciel wyłamujący się ze schematu typowego belfra, inspirujący i
pomysłowy. Niestety, jego oryginalność przejawia się jedynie krótką sceną, gdy
zmusza swoich podopiecznych do wdrapania się na szkolne parapety i
zastanowienia się nad emocjami uczestników defenestracji praskiej. Poza tym,
przez nieco ponad półtorej godziny filmu, trzykrotnie lub nawet czterokrotnie
rozdaje tylko białe kartki i zarządza klasówki. Nie ma ni minuty jakiejś
pokazowej lekcji, przemówienia w amerykańskim stylu czy czegokolwiek innego, co
sprawiłoby, że miałabym ochotę zakrzyknąć "hej,
to dopiero fajny koleś!". Jest za to jedna z najbardziej absurdalnych
kwestii Chyry- rozmowa z klasową buntowniczką, ofiarą rodzinnej patologii, gdy
pada nijak mający się do sytuacji cytat Jeffersona (okraszony kurwą, żeby było młodzieżowo):
Człowiek,
który żyje jak zboże, staje się słomą historii
słoma historii |
Przy
tej wzniosłej okazji, należy wspomnieć o aktorstwie Andrzeja. Nie trzeba
kończyć jakiejkolwiek szkoły filmowej, by po ludzku stwierdzić, że jest
zwyczajnie słabe. Przez cały film miałam wrażenie, że albo jest pod wpływem
alkoholu, albo nie nauczył się swoich kwestii i co rusz śmieje się pod nosem,
próbując improwizować. Powyższa scena zapewne musiała być kręcona jako jedna z
pierwszych, słowa brzmią wręcz majestatycznie i nienaturalnie poważnie, być
może to jedyne, które Chyra w całości zapamiętał, albo musiał się szczególnie
skupić, żeby sobie je przypomnieć.
Oprócz
wątku około-dydaktycznego, nie brakuje kilku pobocznych, które urywają się bez
żadnych point i zdają się być wprowadzone tylko po to, by film trwał nieco
dłużej. Jedynym przyjacielem Kacpra jest Wiktor (Arkadiusz Jakubik), wyluzowany
facet w kolorowych koszulkach. Dobrze ustawiony urzędnik, który mimo to ma czas,
by wpaść z osiemnastoletnią whisky do starego kumpla. Co jednak smutniejsze,
nie ma czasu na swoją rodzinę- co tydzień kursuje między pracą w Warszawie, a
rodzinnym Lublinem, co, jak niełatwo zgadnąć, prowadzi do rozpadu jego
małżeństwa. Najpierw próbuje uprzytomnić ślepnącemu Kacprowi jego skrajną
nieodpowiedzialność i ryzykowne ukrywanie choroby. Używa porządnych, rzeczowych
argumentów, np.:
Pojebało
cię?
Później
jednak usiłuje wykazać się większą empatią i nawet pożycza pieniądze, by
zakupić magiczno-tajemnicze urządzenie, które skanuje każdy tekst i odczytuje
go na głos- wówczas nauczyciel miałby szansę na bezproblemowe sprawdzanie
klasówek i przyswajanie kolejnych książek. Cóż, ostatecznie w połowie filmu
słuch o niezwykłej maszynie jakoś ginie, a cała sprawa problemów małżeńskich
Wiktora również kończy się w niejasny, irytujący sposób.
Podobnie
rzecz się ma z planowanym małżeństwem Kacpra. Na swoim coraz bardziej
bezużytecznym oku nauczyciel ma uroczą blond polonistkę z uroczym małym
synkiem. Belfrowie zbliżają się do siebie podczas szkolnej wycieczki, a kobieta
uwodzi doskonałym tekstem:
Nie jadłeś śniadanka?
(lepiej
sobie gdzieś go zapiszcie, może się przydać)
pełnowartościowe "śniadanko" |
Przy tej okoliczności reżyser raczy widza
kilkoma minutami ładnych, fioletowo-pomarańczowych zachodów słońca nad morzem. Szkoda tylko, że
gdzieś w rogu przewracają się na sobie dwie czarne postacie...
Związek jednak się rozpada, ponieważ
zaślepiona miłością (he...) polonistka przez wyjątkowo długi czas nie umie
zorientować się, że jej ukochany jest niemalże ślepy (jak?!), a gdy w końcu,
pod przypływem odwagi, Kacper wyjawia jej prawdę, ta zaczyna streszczać po
kolei wszystkie swoje życiowe porażki i za kolejną uznaje związek z kłamcą.
Co jeszcze zapycha metraż filmu? Oprócz
powyższych, pretensjonalny wątek niby-zakochania uczennicy w swoim wychowawcy.
Nikt inny, a klasowa buntowniczka, rezygnuje z przystąpienia do matury.
"Przypadkiem" historyk odnajduje ją pobitą i zrezygnowaną w
opuszczonym budynku, przy czym prawie traci życie. Zgarnia małą do mieszkania,
załatwia jej kosmetyki do kamuflażu, odgrzewa pizzę, a zanim dziewczyna zdąży
ją pokroić, każe jej iść spać. Wcześniej jednak ta zdradza mu, że zorientowała
się, że nauczyciel ze swoją ślepotą mógłby ubiegać się o pierwszą grupę
inwalidzką i zniżki w PKP, wysyła mu dwuznaczne uśmiechy i wyraźnie jest nim
zainteresowana. Było "Stowarzyszenie Umarłych Poetów", była i
"Lolita"...
A to nie koniec! Fabułę urozmaica mnóstwo
bezsensownych zbliżeń na poruszające się druty trolejbusów. Jest również kilka
widoków z lotu ptaka na randomowe skrzyżowania i jedna, niemalże wzruszająca
scena, gdy smutny Kacper jedzie autobusem, a w tle rozbrzmiewa piosenka o ciemnych plamach w jego sercu.
Lusiński wyraźnie usiłował rozbawić widzów
przeróżnymi żarcikami z podtekstami o ślepocie głównego bohatera- "nie
chcesz już mnie widzieć?", "co ty widzisz? ty kurwa nic nie
widzisz" i innymi podobnej klasy, której niestety nie umiem teraz naśladować.
Reżyser zapewne miał ubaw po pachy, przy pisaniu tak zabawnych kwestii. Ja
bardziej bawiłam się, machając do uczestników Familiady w zeszłą niedzielę...
Pomijając wszystkie niedociągnięcia w
scenariuszu i inne techniczne mankamenty, zastanawia mnie główny cel całego filmu.
Nie jestem pewna, czy to miała być produkcja o pokonywaniu przeszkód,
zjednywaniu sobie uczniów, czy też o walce z chorobą. A może po prostu bliżej
nieokreślona hybryda z cyklu "dla
każdego coś dobrego". Nieszczególnie imponuje mi to, że Kacper wykazał się pozorną
zaradnością i nauczył się na pamięć rozkładu sal lekcyjnych, czy wykuł na
blachę kolejność maleńkich literek u lekarza, gdy przyszło mu do badań
okresowych. Nie jestem przekonana, czy człowiek, który sam potrzebuje opieki,
jest w stanie sprawować opiekę nad innymi. Być może tak, niestety, reżyser nie
odpowiedział na to pytanie.
Rozczarowująca jest i sama pointa filmu.
Zupełnie pokręcona i niezrozumiała, można by ją sparafrazować: "okej, nie
widzę, jestem ślepy, ale i tak jest fajnie".
prawdziwe oblicze Lublina |
Największym i, niestety chyba jedynym, plusem
całej produkcji jest to, w jaki sposób ukazano Lublin. Wysokie kamienice na
wzgórzach, klimatyczne, wąskie uliczki i wieże kościołów przypominające
zabytkowe Wilno. Ujęcia wyglądają niesamowicie i zachęcają do odwiedzenia
miasta. Aby jednak ostudzić zapał, dodam, że w Lublinie bywałam w zeszłe
wakacje kilka razy i wszystko z "Carte Blanche" jest zwyczajnym
podrasowaniem rzeczywistości- tak naprawdę panuje szarość, burość i ogólna
bylejakość zmieszana z nieprzyjemnym zapachem.
zastanawiam się, dlaczego Kacpra nie zagrał Krzysztof Globisz... |
Podsumowując:
Andrzej Chyra: 2,5 ‰/ 0,7
śmieszne teksty: 1/ wszystkie produkcje Okiła
Khamidowa
herbata: 5/10 wiśnie w rumie nawet nawet...
ach, te wszystkie alkoholowe wątki...zupełnie nieświadomie!
hmm... |
Łajdaku przeklęty
Przepadnij w odmęty!
0 komentarzy:
Prześlij komentarz