8/26/2014

Jak smakuje shake za 5 dolców?

 "Urodzeni mordercy", "Kalifornia", "Siedem"
"Harry Angel", "Pulp Fiction", "Hellraiser" i "Freddy"
Codziennie filmy były dla nas jak Biblia
Te same sceny, nawet w snach je widzę…


Gdybym miała stworzyć dla siebie mężczyznę idealnego, pewnie skompletowałabym go z wielu części poszczególnych sław. Bezapelacyjnie wybrała sarnie i łagodne, zagubione oczy Jarvisa Cockera, rozmierzwioną i niesforną grzywkę Hugh Granta i łobuzersko-szelmowski uśmiech ulubionego Leo. Do tego mężczyzna idealny ubierałby się jak Benedict Cumberbatch i nigdy nie zapinał ostatniego guzika starannie wyprasowanej koszuli, miałby sarkastyczne poczucie humoru Lennona i pachniałby jak Brad Pitt, bo mam dziwnie silne przekonanie, że ten potrafi wybrać dla siebie najlepsze perfumy.


Istniałoby jednak wielkie ryzyko, że nudząc się któregoś letniego wieczoru, nawet nie wiedziałabym, pod jakim nazwiskiem go znaleźć w swojej książce telefonicznej i ostatecznie prawdopodobnie skończyłabym jak zazwyczaj. Opatulona puchatym kocem, z miską lekko przypalonego popcornu przed laptopem, na którym rozpoczynałby się przydługi film gangsterski wątpliwej jakości…

Podobnie ma się rzecz z „Pulp Fiction”. Poszczególne sceny filmu z powodzeniem mogłyby być moimi ulubionymi albo takimi, do których z przyjemnością wracałabym później na youtubie… ale wyciętymi z co najmniej pięciu zupełnie rozłącznych scenariuszy. Chwilami wywoływały na mojej twarzy szczery uśmiech, ba, nawet sprawiały, że byłam w stanie cichutko się zaśmiać.
Cóż jednak z tego, że jednakowo bardzo lubię szpinak i bitą śmietanę, skoro razem takie połączenie jest zupełnie niejadalne. I choć z daleka zielono-biała pulpa może wyglądać całkiem apetycznie, po pierwszym kęsie wywołuje mdłości i dobitnie przekonuje, że danie jest absolutnie paskudne.

Mam niebywałe szczęście do unikania wszelkich spoilerów, często zaczynam oglądanie kultowego filmu z arystotelesową tabulą rasą, albo stachurową fabulą rasą. W przypadku „Pulp Fiction” tak jednak nie było, jakimś cudem od lat miałam w domu płytę z osławionym soundtrackiem, na własnej studniówce zdarzyło mi się tańczyć do motywu przewodniego, a sama od dłuższego czasu, zupełnie nieświadomie, mam na głowie coś, co rzekomo przypomina boba pani Wallace z dobrze znanego plakatu. Do tego nie sposób uniknąć wszelkich memów z głównymi bohaterami. Chcąc nie chcąc, film Quentina Tarantino z 1994 roku to już coś więcej niż kolejna superprodukcja, a potężne zjawisko popkulturowe ciągnące za sobą ogrom rozpoznawalnych elementów, które zagościły się wśród nas na dobre, a których pochodzenia być może wcale nie jesteśmy tak bardzo świadomi.


Na wszystkich lekcjach języka polskiego, uczono mnie, że każda porządna recenzja lub, jak w moim przypadku, coś na kształt recenzji, powinna zawierać krótkie streszczenie fabuły. Tutaj jednak poważnie buntuje się mój umysł uporządkowanej perfekcjonistki lubiącej mieć wszystko na swoim miejscu. „Pulp Fiction” to historia pozbawiona chronologii, wielowątkowa i stwarzająca mi niemałe kłopoty w zrozumieniu- „jak Vincent wciąż żyje, skoro przed pięcioma minutami dostał kulkę od tego, który teraz się wykrwawia?”. Chwilami miałam wrażenie, że pan Tarantino zwyczajnie chciał rozbawić się znaną ze szkoły podstawowej grą: napisał obszerny scenariusz, po czym pociął go na małe kawałeczki i rzucił komuś innemu do przypadkowego poskładania. W moim odczuciu pomysł nie wypalił, ale być może taka opinia świadczy jedynie o ograniczeniach mojego umysłu niezdolnego do logicznego łączenia faktów, a za to skorego do stawiania licznych znaków zapytania.

Film, szufladkowany pod etykietą czarnej komedii gangsterskiej, to przede wszystkim zbiór wątków, które niczym wiosenne listki, oplatają pień: postać mafiosa Marsellusa Wallace’a- w większości scen widzianego od tyłu, potężnego, zakolczykowanego, z tajemniczym plastrem na szerokiej, lecz krótkiej szyi. Daje on się poznać jako człowiek brutalny i bezwzględny, siejący strach i mający w garści wszystkich swoich podwładnych- słowem: gangster jak malowany. Służą mu dwaj przesympatyczni, choć nie grzeszący szczególną inteligencją sługusy- Vincent Vega (genialny, choć nieco roztyty, również zakolczykowany John Travolta) oraz Jules Winnfield (umiarkowanie genialny Samuel. L. Jackson). Ci dwaj zdają się mieć za zadanie rozśmieszenie widza, snują w swoim zielonym wozie rozmowy o zabawnych przywarach Francuzów, którzy ćwierćfunciaka w McDonaldzie nazywają royale z serem czy zażycie i długo dyskutują o erotycznym znaczeniu masażu stóp. Tutaj dość luźno skojarzyli mi się z policjantami z rodzimego „U Pana Boga w ogródku”- ci również co jakiś czas przewijali się na ekranie, by dodać filmu lekkości i humoru. Jules i Vincent to zdecydowanie dwie najciekawsze postaci, którym śmiało można by poświęcić cały film bez zbędnych przerywników i odrywania od nich uwagi widza. Chwilami zagubieni, przerysowani i rozbrajający- to właśnie oni w głównej mierze tworzą te sceny, które aspirują do miana moich ulubionych.

Bohaterowie stanowią chłopców na posyłki, ale swoją pracę traktują ze śmiertelną powagą. Jules, przeżywający w trakcie filmu głębokie nawrócenie, bez zająknięcia cytuje swoim ofiarom fragmenty z Księgi Ezechiela i postanawia radykalną zmianę. Vincent zaś wprowadza nas w świat charyzmatycznej pani Wallace- Mii (Uma Thurman) i jej warto poświęcić kilka zdań, a nawet i cały akapit.

Mia, choć jest postacią nietuzinkową, intrygującą i zdającą się wręcz flirtować z widzem, nie ma większego znaczenia w całym przebiegu akcji. Ot, taka ciekawa ozdoba, puszczenie oka przez Tarantino w stronę wielbicieli kobiecych wdzięków (w umiarze, bez obscenicznej golizny). Głównym plusem powołania do filmu tej postaci jest pokazanie fantastycznie zaprojektowanego baru z lat 60., w którym przewijają się kelnerzy do granic upodobnieni do Marilyn Monroe czy Buddy’ego Holly. Mia jako niedoszła gwiazda Hollywood, może rozbawić kilkoma sucharami i nieco zirytować w scenach, w których cały jej urok zastępuje sącząca się z ust piana, efekt przedawkowania narkotyków z nieznanego źródła. Ah, i z tych samych ust pada zdanie, które z przyjemnością wpiszę sobie do swojego zeszyciku z cytatami:


Miło jest przypomnieć sobie dawny blask rozgorączkowanego sobotnią nocą Travolty pląsającego u jej boku, czy doświadczyć niemalże rasowego lip sync Umy Thurman przy prawdopodobnie jedynym przeboju Urge Overkill. Tutaj wkład Mii się kończy, a cała bohaterka znika bez śladu, pozostając jedynie rozpoznawalną mimozą z plakatu.

Podobnie przedstawiają się losy boksera, nomen omen Butcha granego przez wyjątkowo postawnego i barczystego Bruce’a Willisa. To kolejny bohater o trudnej do sprecyzowania roli. Trochę strzela, trochę ucieka, trochę krwawi. Obiecuje Wallace’owi przegrać walkę, ale umowy nie dotrzymuje i, co chyba oczywiste, ściąga na siebie jego gniew. Do tego wije się wokół niego nadopiekuńcze dziewczę, któremu obiecuje wrócić zanim to zdoła zjeść swoje jagodowe naleśniki. Choć rozhisteryzowana Fabienne (ogromnooka Maria de Medeiros) to postać bardziej niż epizodyczna, podbiła moje serce. Wątła, zagubiona, dziecinnie naiwna. Czyż to nie odpowiednia partia dla każdego twardziela…?

Butchowi towarzyszy jedna ze scen, którą zdaje się, że mogę zapamiętać na dłużej, bo genialnie wpisuje się w moje poczucie humoru (a właściwie w jego znikome szczątki). Butch, choć silny facet, był szalenie przywiązany do zegarka, rodzinnej pamiątki przekazywanej sobie z pokolenia na pokolenie. Otrzymał go od weterana wojennego, a ten rozłożył mnie swoim nad wyraz długim wywodem na jego temat. Zaczął absolutnie poważnie, by potem napomnieć, iż skarb długie lata przechowywał… A to już sami się przekonajcie, gdzie.

Epizodycznie pojawia się również i sam reżyser. Tarantino wybrał sobie do zagrania postać wplątaną w najzabawniejszy i najciekawszy moment filmu. Co byście zrobili przypadkowo strzelając do zakładnika i rozkwaszając mu mózg na tapicerkę samochodu? Podpowiadam: jedźcie na kawę do największego pantoflarza jakiego tylko znacie. Quentin kapitalnie zagrał rolę lekko skonfundowanego (a może nie tak lekko…?) i zmieszanego mężulka, który rozkazuje schować ciało, nim z pracy wróci żona.


Klamrą, która zdaje się niejako wiązać poplątane wątki, jest napad przesłodkiej pary w jednym z barów. Króliczek i Miś-Ptyś oczywiście trafili tam na Vincenta i świeżo nawróconego Julesa, a także na ich tajemniczą walizkę. Przygotowując się do napisania tej quasi-recenzji natknęłam się na całe mnóstwo przeróżnych teorii, co też mogłoby się znajdować w jej wnętrzu. W swoim marnym kinomaniactwie, mam niepisaną zasadę nieoglądania filmów, które przekraczają magiczny dla mnie próg stu minut. „Pulp Fiction” to całe dwie i pół godziny… hmm, rozrywki. Siłą rzeczy, ostatnie pół godziny z ogromną ignorancją, jak zwykle, spędziłam na niecierpliwym odliczaniu do końca i myśleniu, jaką notę wystawić produkcji. Zdaje się, że zbyt często najeżdżałam kursorem na pasek z czasem trwania filmu i, niestety, nie mogę zdradzić Wam swojej interpretacji zawartości walizki. Być może to jedna z tych walizek, w których nie było nic (pamiętacie te wszystkie programy audiotele, w których właśnie tak to wyglądało…)


don't even try...
Przygotowując tę notkę, czytałam również sporo przeróżnych interpretacji filmu. Najczęściej pojawiały się głosy, że nie należy się w nim doszukiwać większego sensu, a po prostu cieszyć się seansem, uśmiechnąć się kiedy trzeba, zamknąć oczy, gdy leje się zbyt dużo krwi i zapamiętać kilka absolutnie rozbrajających cytatów. Kluczem do interpretacji może być również pierwsza scena filmu poniekąd wyjaśniająca tytuł i sugerująca wymowę produkcji. Bezkształtnej, chaotycznej masy. Fikcyjnej pulpy. Zwyczajnie.

Ja, jak to ja, doszukiwałam się w produkcji nadzwyczajnego przekazu i zdaje się, że właśnie to zepsuło mi całą zabawę. Niewykluczone, że jeszcze do niego wrócę, by absolutnie na luzie wyłapać jeszcze więcej smaczków i zgłębić tajemnicę arcydzieła. Świeżo po obejrzeniu, czuję się lekko zmieszana i nie jestem pewna, czy moja marna szóstka wystawiona filmowi na filmwebie nie wygląda dość zarozumiale i hipstersko wśród przewijających się dziesiątek…


Odpowiadając na pytanie z tytułu notki. Jak smakuje shake za 5 dolców?
Zdaje się, że tak sobie.



...



Ojej!

0 komentarzy:

Prześlij komentarz