"Urodzeni mordercy",
"Kalifornia", "Siedem"
"Harry Angel", "Pulp Fiction",
"Hellraiser" i "Freddy"
Codziennie filmy były dla nas jak Biblia
Te same sceny, nawet w snach je widzę…
Gdybym miała
stworzyć dla siebie mężczyznę idealnego,
pewnie skompletowałabym go z wielu części poszczególnych sław. Bezapelacyjnie
wybrała sarnie i łagodne, zagubione oczy Jarvisa Cockera, rozmierzwioną i
niesforną grzywkę Hugh Granta i łobuzersko-szelmowski uśmiech ulubionego Leo.
Do tego mężczyzna idealny ubierałby
się jak Benedict Cumberbatch i nigdy nie zapinał ostatniego guzika starannie
wyprasowanej koszuli, miałby sarkastyczne poczucie humoru Lennona i pachniałby
jak Brad Pitt, bo mam dziwnie silne przekonanie, że ten potrafi wybrać dla
siebie najlepsze perfumy.
Istniałoby
jednak wielkie ryzyko, że nudząc się któregoś letniego wieczoru, nawet nie
wiedziałabym, pod jakim nazwiskiem go znaleźć w swojej książce telefonicznej i
ostatecznie prawdopodobnie skończyłabym jak zazwyczaj. Opatulona puchatym
kocem, z miską lekko przypalonego popcornu przed laptopem, na którym
rozpoczynałby się przydługi film gangsterski wątpliwej jakości…
Podobnie ma
się rzecz z „Pulp Fiction”. Poszczególne sceny filmu z powodzeniem mogłyby być
moimi ulubionymi albo takimi, do których z przyjemnością wracałabym później na
youtubie… ale wyciętymi z co najmniej pięciu zupełnie rozłącznych scenariuszy. Chwilami
wywoływały na mojej twarzy szczery uśmiech, ba, nawet sprawiały, że byłam w
stanie cichutko się zaśmiać.
Cóż jednak z
tego, że jednakowo bardzo lubię szpinak i bitą śmietanę, skoro razem takie
połączenie jest zupełnie niejadalne. I choć z daleka zielono-biała pulpa może
wyglądać całkiem apetycznie, po pierwszym kęsie wywołuje mdłości i dobitnie
przekonuje, że danie jest absolutnie paskudne.
Mam niebywałe
szczęście do unikania wszelkich spoilerów, często zaczynam oglądanie kultowego filmu z arystotelesową tabulą rasą, albo stachurową fabulą rasą. W przypadku „Pulp Fiction”
tak jednak nie było, jakimś cudem od lat miałam w domu płytę z osławionym
soundtrackiem, na własnej studniówce zdarzyło mi się tańczyć do motywu
przewodniego, a sama od dłuższego czasu, zupełnie nieświadomie, mam na głowie
coś, co rzekomo przypomina boba pani Wallace z dobrze znanego plakatu. Do tego
nie sposób uniknąć wszelkich memów z głównymi bohaterami. Chcąc nie chcąc, film
Quentina Tarantino z 1994 roku to już coś więcej niż kolejna superprodukcja, a
potężne zjawisko popkulturowe ciągnące za sobą ogrom rozpoznawalnych elementów,
które zagościły się wśród nas na dobre, a których pochodzenia być może wcale
nie jesteśmy tak bardzo świadomi.
Na wszystkich
lekcjach języka polskiego, uczono mnie, że każda porządna recenzja lub, jak w moim przypadku, coś na kształt
recenzji, powinna zawierać krótkie streszczenie fabuły. Tutaj jednak poważnie
buntuje się mój umysł uporządkowanej perfekcjonistki lubiącej mieć wszystko na
swoim miejscu. „Pulp Fiction” to historia pozbawiona chronologii, wielowątkowa
i stwarzająca mi niemałe kłopoty w zrozumieniu- „jak Vincent wciąż żyje, skoro przed pięcioma minutami dostał kulkę od
tego, który teraz się wykrwawia?”. Chwilami miałam wrażenie, że pan
Tarantino zwyczajnie chciał rozbawić się znaną ze szkoły podstawowej grą:
napisał obszerny scenariusz, po czym pociął go na małe kawałeczki i rzucił
komuś innemu do przypadkowego poskładania. W moim odczuciu pomysł nie wypalił,
ale być może taka opinia świadczy jedynie o ograniczeniach mojego umysłu
niezdolnego do logicznego łączenia faktów, a za to skorego do stawiania
licznych znaków zapytania.
Film,
szufladkowany pod etykietą czarnej
komedii gangsterskiej, to przede wszystkim zbiór wątków, które niczym
wiosenne listki, oplatają pień: postać mafiosa Marsellusa Wallace’a- w
większości scen widzianego od tyłu, potężnego, zakolczykowanego, z tajemniczym
plastrem na szerokiej, lecz krótkiej szyi. Daje on się poznać jako człowiek
brutalny i bezwzględny, siejący strach i mający w garści wszystkich swoich
podwładnych- słowem: gangster jak
malowany. Służą mu dwaj przesympatyczni, choć nie grzeszący szczególną
inteligencją sługusy- Vincent Vega
(genialny, choć nieco roztyty, również zakolczykowany John Travolta) oraz Jules
Winnfield (umiarkowanie genialny Samuel. L. Jackson). Ci dwaj zdają się mieć za
zadanie rozśmieszenie widza, snują w swoim zielonym wozie rozmowy o zabawnych
przywarach Francuzów, którzy ćwierćfunciaka w McDonaldzie nazywają royale z serem czy zażycie i długo dyskutują
o erotycznym znaczeniu masażu stóp. Tutaj dość luźno skojarzyli mi się z
policjantami z rodzimego „U Pana Boga w ogródku”- ci również co jakiś czas
przewijali się na ekranie, by dodać filmu lekkości i humoru. Jules i Vincent to
zdecydowanie dwie najciekawsze postaci, którym śmiało można by poświęcić cały
film bez zbędnych przerywników i odrywania od nich uwagi widza. Chwilami
zagubieni, przerysowani i rozbrajający- to właśnie oni w głównej mierze tworzą
te sceny, które aspirują do miana moich
ulubionych.
Bohaterowie stanowią
chłopców na posyłki, ale swoją pracę
traktują ze śmiertelną powagą. Jules, przeżywający w trakcie filmu głębokie
nawrócenie, bez zająknięcia cytuje swoim ofiarom fragmenty z Księgi Ezechiela i
postanawia radykalną zmianę. Vincent zaś wprowadza nas w świat charyzmatycznej
pani Wallace- Mii (Uma Thurman) i jej warto poświęcić kilka zdań, a nawet i
cały akapit.
Mia, choć jest
postacią nietuzinkową, intrygującą i zdającą się wręcz flirtować z widzem, nie
ma większego znaczenia w całym przebiegu akcji. Ot, taka ciekawa ozdoba,
puszczenie oka przez Tarantino w stronę wielbicieli kobiecych wdzięków (w umiarze,
bez obscenicznej golizny). Głównym plusem powołania do filmu tej postaci jest
pokazanie fantastycznie zaprojektowanego baru z lat 60., w którym przewijają
się kelnerzy do granic upodobnieni do Marilyn Monroe czy Buddy’ego Holly. Mia
jako niedoszła gwiazda Hollywood, może rozbawić kilkoma sucharami i nieco zirytować w scenach, w których cały jej urok
zastępuje sącząca się z ust piana, efekt przedawkowania narkotyków z nieznanego
źródła. Ah, i z tych samych ust pada zdanie, które z przyjemnością wpiszę sobie
do swojego zeszyciku z cytatami:
Miło jest przypomnieć
sobie dawny blask rozgorączkowanego sobotnią
nocą Travolty pląsającego u jej boku, czy doświadczyć niemalże rasowego lip
sync Umy Thurman przy prawdopodobnie jedynym przeboju Urge Overkill. Tutaj
wkład Mii się kończy, a cała bohaterka znika bez śladu, pozostając jedynie
rozpoznawalną mimozą z plakatu.
Podobnie
przedstawiają się losy boksera, nomen omen Butcha granego przez wyjątkowo
postawnego i barczystego Bruce’a Willisa. To kolejny bohater o trudnej do
sprecyzowania roli. Trochę strzela, trochę ucieka, trochę krwawi. Obiecuje
Wallace’owi przegrać walkę, ale umowy nie dotrzymuje i, co chyba oczywiste,
ściąga na siebie jego gniew. Do tego wije się wokół niego nadopiekuńcze dziewczę,
któremu obiecuje wrócić zanim to zdoła zjeść swoje jagodowe naleśniki. Choć rozhisteryzowana Fabienne (ogromnooka Maria
de Medeiros) to postać bardziej niż epizodyczna, podbiła moje serce. Wątła,
zagubiona, dziecinnie naiwna. Czyż to nie odpowiednia partia dla każdego twardziela…?
Butchowi towarzyszy
jedna ze scen, którą zdaje się, że mogę zapamiętać na dłużej, bo genialnie
wpisuje się w moje poczucie humoru (a właściwie w jego znikome szczątki).
Butch, choć silny facet, był szalenie przywiązany do zegarka, rodzinnej
pamiątki przekazywanej sobie z pokolenia na pokolenie. Otrzymał go od weterana
wojennego, a ten rozłożył mnie swoim nad wyraz długim wywodem na jego temat.
Zaczął absolutnie poważnie, by potem napomnieć, iż skarb długie lata
przechowywał… A to już sami się przekonajcie, gdzie.
Epizodycznie
pojawia się również i sam reżyser. Tarantino wybrał sobie do zagrania postać
wplątaną w najzabawniejszy i najciekawszy moment filmu. Co byście zrobili
przypadkowo strzelając do zakładnika i rozkwaszając mu mózg na tapicerkę
samochodu? Podpowiadam: jedźcie na kawę do największego pantoflarza jakiego
tylko znacie. Quentin kapitalnie zagrał rolę lekko skonfundowanego (a może nie
tak lekko…?) i zmieszanego mężulka, który rozkazuje schować ciało, nim z pracy
wróci żona.
Klamrą, która
zdaje się niejako wiązać poplątane wątki, jest napad przesłodkiej pary w jednym
z barów. Króliczek i Miś-Ptyś oczywiście trafili tam na Vincenta i świeżo
nawróconego Julesa, a także na ich tajemniczą walizkę. Przygotowując się do
napisania tej quasi-recenzji natknęłam się na całe mnóstwo przeróżnych teorii,
co też mogłoby się znajdować w jej wnętrzu. W swoim marnym kinomaniactwie, mam niepisaną
zasadę nieoglądania filmów, które przekraczają magiczny dla mnie próg stu
minut. „Pulp Fiction” to całe dwie i pół godziny… hmm, rozrywki. Siłą rzeczy,
ostatnie pół godziny z ogromną ignorancją, jak zwykle, spędziłam na
niecierpliwym odliczaniu do końca i myśleniu, jaką notę wystawić produkcji.
Zdaje się, że zbyt często najeżdżałam kursorem na pasek z czasem trwania filmu
i, niestety, nie mogę zdradzić Wam swojej interpretacji zawartości walizki. Być
może to jedna z tych walizek, w
których nie było nic (pamiętacie te wszystkie programy audiotele, w których
właśnie tak to wyglądało…)
don't even try... |
Ja, jak to ja,
doszukiwałam się w produkcji nadzwyczajnego przekazu i zdaje się, że właśnie to
zepsuło mi całą zabawę. Niewykluczone, że jeszcze do niego wrócę, by absolutnie
na luzie wyłapać jeszcze więcej
smaczków i zgłębić tajemnicę arcydzieła.
Świeżo po obejrzeniu, czuję się lekko zmieszana i nie jestem pewna, czy moja
marna szóstka wystawiona filmowi na filmwebie nie wygląda dość zarozumiale i
hipstersko wśród przewijających się dziesiątek…
Odpowiadając na pytanie z tytułu notki. Jak smakuje shake za 5 dolców?
Zdaje się, że tak sobie.
...
Ojej!
0 komentarzy:
Prześlij komentarz