4/19/2015

They'll only miss you when you leave

Przez długie i wyjątkowo nużące lata mojej przedstudenckiej edukacji, zmierzyłam się ze wszystkimi lekturami. A właściwie, bijąc się umiarkownie grubym tomem w pierś- z prawie wszystkimi. Niedługo przed maturą zmogła mnie absolutnie schematyczna i do cna moralizatorska "Dżuma". Spanikowana, współudzielałam się w ogólnopolskim zawieszaniu strony klp.pl, a na kilka godzin przed egzaminem powtarzałam plączące się francuskie nazwiska i modliłam się do bogów wszystkich religii, żeby ta paskudna zmora nie dotarła do maturalnego arkusza. Szczęśliwie, los okazał się łaskawy. A nawet bardzo łaskawy, bo gdyby nie ta jedna nieprzeczytana książka, nie miałabym okazji na cały szereg ciekawych historii, które, być może, kiedyś i mi przydadzą się do pisania własnej. Jeśli nie książki, to krótkiego opowiadania, rymowanego wierszyka, albo chociaż haiku na marginesie zeszytu w kratkę.

Od podstawówki starałam się zrozumieć fenomen i ważność koszmarnych opowiadań o niezrównoważonym Robinsonie Crusoe, brudasie Sawyerze, czy o przestraszonych białych dzieciach wśród ciemnoskórych dzikusów. Po nocach śniły mi się okropne ilustracje z literackich zakalców Konopnickiej, które ktoś zdecydował się wepchnąć między lukrowaną "Anię z Zielonego Wzgórza", a płaczliwe nowelki Prusa. W gimnazjum dzielnie brnęłam przez "Krzyżaków", a na przerwach wyjaśniałam koleżankom, kto w końcu wygrał tę bitwę pod Grunwaldem (tak było, to najprawdziwsza prawda). Z odruchem wymiotnym połykałam stronę po stronie "Syzyfowych prac", a zagryzałam kompletnie przejedzonym i chyba już wybitnie nieświeżym Mickiewiczem. W liceum bywało lepiej, przez chwilę skrycie kochałam się w Kmicicu (mój ulubiony Andrzej zaraz po Chyrze!), a i nawet zniewieściałego Cezarego Barykę mogłabym przytulić za jego naiwność i monty pythonowską wiarę w szklane domy.

to zdjęcie ma mało wspólnego z notką, ale musiałam je umieścić, bo jest rewelacyjne

Skonfrontowałam się ze wszystkimi dziełami lub prawie-dziełami, które ktoś uczony uznał za kluczowe, ważne i sensowne w edukacji młodego czytelnika. Do większości tytułów prawdopodobnie już nigdy nie wrócę, ale mam je za sobą i dumnie mogę powiedzieć, ciągle istnieją gdzieś w moich najbardziej odległych zakamarkach świadomości. Mimo to, do tej pory nie jestem w stanie zrozumieć tego, dlaczego w spisie lektur dla II klasy gimnazjum znalazł się "Mały Książę". Książeczka na pozór dziecięca, bogato i ciekawie ilustrowana, utrzymana w konwencji bajki. Łamała mi serce, duszę i wszystko inne, co można złamać świeżo upieczonej nastolatce, która snuje się po korytarzach jak mimoza i czyta Poświatowską "dla poprawy humoru". Łamała mi też serce, gdy podsłuchiwałam opinie koleżanek. Dorosłych, rozsądnych i zdecydowanie zbyt dużych na takie historyjki dla maluchów.

Wstyd się przyznać, ale przez długi czas podobne zdanie miałam o Kubusiu Puchatku i całej serii o mieszkańcach Doliny Muminków. Zaczytywałam się w dorosłych książkach, spisywałam do notesu najcięższe wersy Norwida, niezbyt udanie próbowałam recytować z pamięci Tuwima i szerokim łukiem omijałam to, co urągało mojej powadze i rzekomej dojrzałości. Kubusia odczarowałam dość dawno temu, z Muminkami zaprzyjaźniłam się razem z nadejściem tegorocznej wiosny. Kolejny raz siłą sprawczą okazał się tumbler przesiąknięty smutnymi wycinkami z poszczególnych części, a ja w końcu postanowiłam mądrze wykorzystać swoją uniwersytecką kartę biblioteczną i wyczerpałam limit wypożyczeń na cieniutkie książeczki Tove Jansson.

Brzuchate stworki od zawsze kojarzyły mi się z dość irytującą dobranocką, która wkradała się pomiędzy moje ulubione odcinki "Madeleine". Choć były pierwszym filmem, który widziałam w kinie, zapamiętałam je jedynie jako przyczynę chrapania mojej mamy na wyjątkowo nudnym seansie. Nie jestem do końca pewna, czy to seria docelowo pisana do najmłodszych. Niekoniecznie znam się na dziecięcych książkach, a i samej zdarza mi się zapominać, że kiedyś beztrosko biegałam po podwórku w krótkiej sukieneczce i wykrzykiwałam nieskładne zdania. Trudno mi ocenić i przewidzieć, jak całą historię odbiera dziecko- na co zwraca uwagę, ile do niego dociera i czy wieczorne spotkanie z Muminkami kończy z uśmiechem na buzi, czy też chowa się pod kołdrę i drży w obawie przez Buką. Ja swoją lekturę zaledwie kilkudziesięciu stron musiałam kilka razy przerywać, bo rozkruszała mnie na cząstki, które niekoniecznie dało się szybko poskładać w całość.

Przede wszystkim, zupełnie przypadkowo zaczęłam przygodę z Muminkami od nietypowej części- "Doliny Muminków w listopadzie". Nietypowej, bo pozbawionej głównych bohaterów (a także Buki, Małej Mi i Hatifnatów). Pełnej tęsknoty, niewyobrażalnej, ciążącej pustki i sieci wspomnień utkanej gdzieś w zakurzonym, niezamieszkałym pokoju. Cała historia to nic innego, a mistrzowskie przedstawienie postaci przewijających się we wszystkich tomach. Wcale nie bajkowo kolorowych i radosnych, a lekko zdziwaczałych, introwertycznych i zupełnie nieporadnych. Liczne ilustracje autorki przybliżają grupę hiperbolicznych, uniwersalnych i przerażająco zhumanizowanych istot o bliżej nieokreślonym pochodzeniu. Zawieszone poza realnym światem, wydają się być bardziej wiarygodne i przemawiające niż nie jeden ludzki bohater literacki.

Włóczykij zachowywał ostrożność, ale niczym się właściwie nie interesował i nie obchodziło go, dokąd idzie- chciał tylko iść dalej.

Jako pierwszy, do podróży w stronę Doliny Muminków przygotowuje się Włóczykij, przeważnie milczący, spokojny i stonowany outsider. Jego życie, jak w piosence Manaamu, to ciągłe "rozstania i powroty", które nawet już nikogo nie dziwią- "zbudzą się przyjaciele i powiedzą: 'odszedł, widać jesień się zbliża". Ten wilk stepowy powraca do Muminków, żeby dokończyć swoją piosenkę. Bez bliskich osób brakuje mu ostatniego taktu, kody, niezbędnego dopełnienia. W piękny i wzruszający sposób nakreśla wizję idealnej rodziny- ciepłej, pełnej zrozumienia, akceptacji i takiej, w której nikt nie czuje się nieswojo ze swoją odmiennością, a milczenie potrafi wyrazić więcej niż czcza przyobiednia paplanina.

Filifionka wiedziała, że nadeszła jesień, i zamknęła się w środku. Jej dom wydawał się całkowicie nieprzystępny i opustoszały.

Zaraz po nim w drogę wyrusza Filifionka, zapracowana perfekcyjna pani domu o samotnym życiu zamkniętym w wysprzątanym, pustym mieszkaniu. Dbająca o nigdy nieużywaną zastawę, gotująca obiady dla nikogo, zajęta szeregiem czynności substytujących prawdziwe, nieco weselsze życie. To istotka przepełniona iracjonalnymi lękami, przerażona jakąkolwiek formą bałaganu i atakiem moli, sparaliżowana myślą o swojej bezużyteczności i byciem zupełnie nikomu niepotrzebną. Rysowała mi się jako zgorzkniała, podstarzała kobieta, której w odpowiednim momencie nikt nie zapragnął pokochać. Wysuszona, budująca dom na szczątkach swoich uczuć i rozpaczliwie czekająca na chwilę, gdy ktoś uzna ją za mile widzianą i pożądaną- "zobaczyła po raz kolejny, że ma za dużo porcelany, kto to wszystko dostanie, jak ona umrze?"

Paszczak obudził się powoli i gdy tylko stwierdził, że jest sobą, zapragnął być kimś innym, kimś kogo nie znał.

Kolejna postać przemówiła do mnie najbardziej i chyba na zawsze pozostanie moją ulubioną. Smutnie ulubioną, bo odnajdywanie siebie w tak ponurym bohaterze nie jest najprzyjemniejsze. Paszczak, niechętny wszystkim prozaicznym, codziennym czynnościom, pragnie tylko tego, by innym wiodło się jak najlepiej. Udziela rad, poucza, stara się poukładać wszystko wedle swojego wspaniałomyślnego planu, a nikt nie chce się nad nim pochylić i posłuchać, co ważnego ma do powiedzenia. Stara się i stara, męczy, produkuje, by kończyć każdy dzień z myślą, że bywają istoty lepsze od niego i że właściwie chyba mógłby wcale nie istnieć. Miał też żaglówkę, mógł uciec na niej dokądkolwiek, ale nigdy nie znalazł czasu, by nauczyć się żeglowania. To stworek z ogromnym potencjałem, który z wielu przyczyn zdaje się bezpowrotnie ulatywać. Mógłby wyrwać się ze swojego domku, ruszyć w świat po przygodę, ale zwyczajnie nie umie zrobić pierwszego kroku i zamyka nocą oczy z takimi samymi, smutnymi przemyśleniami. Bo przecież i tak nic nigdy się nie zmieni.

Jeśli cokolwiek ma być zrobione, to zawsze jest tak, że jeden buduje, a drugi znosi deski. Rozumiesz? Homek nic, tylko patrzył. Wiedział, że on jest tym drugim.

Obok Paszczaka pałęta się mały chłopiec, Homek Toft. Opuszczony i niedokochany, tęskni za Mamą Muminków- ta jawi mu się najwspanialszym cudem i najcieplejszą istotą na całym muminkowym świecie. Nie przyjmuje do wiadomości, że jakakolwiek mama mogłaby się złościć czy krzyczeć. Homek szuka swojego miejsca i osób zdolnych otoczyć go opieką, nocami czytuje trudne książki i interesuje go niemalże wszystko, co pobudza jego dziecięcą wyobraźnię.

Do gromadki dołączają jeszcze Wuj Truj i Mimbla. Pierwszy to staruszek, którego od dawna nikt nie traktuje z należytym szacunkiem. Wszyscy uznają go za zupełnie niedołężnego i niezdolnego do jakichkolwiek przejawów życia. Mimbla, siostra Małej Mi, to lolitka świadoma swojego czaru i uroku. Nieco pyskata, pyszna i zarozumiała, przesadnie dbająca o swoją urodę.

Bohaterowie spotykają się w pustym domu rodziny Muminków, trochę sprzątają, trochę krzątają się po pustych pokojach, dbają o dostojnego Przodka z obrazu. Próbują się ze sobą dogadać, a ich wszystkie słowa zdają się krążyć wokół zupełnie innych światów. Ktoś znowu czuje się niepotrzebny, komuś brakuje porządnego przytulenia, ktoś po drodze się gubi i trzeba go szukać. Nie dzieje się nic spektakularnego, wszystko przypomina każdą przeciętną rodzinę, nieraz szalenie nudną i serialową, czasami dramatycznie skłóconą. W całej książeczce nie chodzi o to, co się dzieje, a o to, w jaki sposób się dzieje. Jak kolejny z bohaterów próbuje nabrać odrobiny więcej kolorów, wyrazić swoje zdanie, odważyć się na coś nietypowego i "szalenie" innego. Każdy przeżywa ten jeden moment, kiedy coś w środku jego pękatego ciałka pęka i zmusza do kilku słów prosto z serca.

Całą magię tomiku odnalazłam w sposobie przedstawiania bohaterów. Wiele bym dała, żeby móc tak trafnie i dobitnie określić ich kilkoma zdaniami, dodać pojedyncze dialogi i naszkicować w głowie czytelnika dokładny, psychoanalityczny wręcz obraz postaci. Tove Jansson zostawiła mnie z głową pełną kotłujących się myśli, spostrzeżeń i refleksji w przerwach od czytania, kiedy wodziłam wzrokiem za odbijającymi się od szyby kropelkami marcowego deszczu. A na kolanach przecież miałam 150 maleńkich stron książki z obrazkami na co drugiej stronie.  

W Muminkach rozgrywa się fantastycznie autentyczna dumka o samotności, potrzebie przynależności, bycia kochanym i użytecznym. Nie brakuje spostrzeżeń o dorastaniu, walce ze złym humorem i godzeniem się ze swoją prawdziwą naturą. Kłują krótkie zdania, trafne spostrzeżenia, dwuznaczne myśli. Czasami trochę wstyd, czasami trochę dziwnie i nieswojo, bo to przecież książka dla dzieci...? Może to wszystko jest weselsze, niż się wydaje? Nie mrozi skandynawskim chłodem i nie nakrywa pustką długich i ciemnych listopadowych dni?

Być może ze mną jest coś nie tak, być może Filifionka wcale nie chciała się powiesić, kiedy dyndała na czerwonej lampie. Być może Przodek w piecu nie ma zupełnie nic wspólnego z Holocaustem. Być może ja nie powinnam studiować tej swojej psychologii i nie powinnam czytywać książek dla dzieci. Może nigdy nie byłam dzieckiem podszyta, a może właśnie teraz przejawia się mój wzmożony okres dziecięcości.

Nie wiem. Jedno jest pewne. Muminki to mądra książka. Ale mimo wszystko, nigdy nie przeczytałabym jej swoim dzieciom, których zresztą mieć nigdy nie będę. (amen)

#buka #muminki #strach #zło


Podsumowując:

podsumowania nie będzie, bo się rozkleiłam, głupia baba 10/10



when it's time to leave

0 komentarzy:

Prześlij komentarz