2/21/2015

Idy marcowo - oskarowe

jedyny słuszny Oskar
Polskę zasypał sztab wykwalifikowanych idoznawców, zafoliowany film w plastikowej okładce dorzuciło któreś poczytne czasopismo dla kobiet, a Empik wciąż proponuje obfity  ołtarzyk książek o zbliżonej tematyce. Zostaliśmy zewsząd zbombardowani uniesionymi recenzjami, wyjaśnieniami wszystkich możliwych wątków i tłumaczeniami piękna tej czarno-białej, lukrowanej opowiastki.

Wśród tych wszystkich wychwalających, ze swoim sceptyzmem do "Idy" wyjątkowo łatwo okazać się dziwolągiem, człowiekiem pozbawionym wrażliwości, czy nie znającą się na niczym zrzędą (wersja łagodna)... lub usłyszeć oskarżające i częste pytanie: kim ty jesteś, żeby krytykować?

No właśnie, kim ja jestem? Zdaje się, że na to pytanie istnieje jedna miażdżąca i wystarczająco dobitna odpowiedź- przeciętnym widzem. Żadną oczytaną panią-krytyk w beżowej garsonce, ani nawet rozkochaną w niemym kinie studentką filmoznawstwa. Reprezentuję tych, do których skierowany jest film. Być może nieco więcej grymaszę i niewiele mnie zachwyca, ale...

Szczęśliwie, udało mi się obejrzeć "Idę" jeszcze przed całym nieznośnym medialnym zgiełkiem. W maju zeszłego roku zdecydowanie mniej o niej mówiono, nie trafiały do mnie żadne męczące szepty zachwytów i absolutnie nikt nie śmiał wizualizować sobie czarno-białego plakatu ze statuetką Oskara. Nie potrafię też sobie przypomnieć, czy któreś z kin w moim mieście Polski B (pretendującej do Białorusi) wyświetlało produkcję dłużej niż tydzień czy dwa.

Do filmu prawdopodobnie skłoniła mnie wakacyjna nuda i taśmowy proces oglądania wszystkiego co tylko się nawinie. W ten sposób gdzieś pomiędzy "Odyseją kosmiczną", a kolejnymi bajkami Disneya, nawinęła się i ta krótka opowiastka. Usiadłam przed laptopem, włączyłam, obejrzałam, wyłączyłam i zapomniałam (kiedyś podobnie stało się z jednym z moich ciast w piekarniku...). A zanim do końca zapomniałam, przez chwilę zastanawiałam się, jaki to Bladaczka w któryś momencie mojej filmowej edukacji spaprał robotę i sprawił, że tak łagodny, wymuskany i delikatny film absolutnie mnie nie zachwycił.

Przede wszystkim, na "Idę" przyjemnie się patrzy. Patrzy, nie ogląda. (A nawet nie słucha, bo polscy dźwiękowcy potrafią zadbać o to, by ściszyć większość dialogów, a potem nagle huknąć jakimś radosnym big beatem w połowie filmu. Taka szkoła. )

Główna bohaterka (grana przez Agatę Trzebuchowską) to ładna, młodziutka i pucułowata  przyszła siostra zakonna, która tuż przed złożeniem ślubów odwiedza swoją ciotkę. Zamknięta w sobie, nieśmiała i kompletnie bezpłciowa. Taka właśnie jest Ida - urocza sierota wychowana w sfeminizowanym środowisku pod plathowskim szklanym kloszem, daleko od powojennej rzeczywistości, kolorowych (jak mniemam, bo film przecież jest szary) sukienek i wesołych chłopców tańczących do big beatu. Swoim pretensjonalnym schematem dziecięcości w najprostszy sposób próbuje rozczulić widza. I słowo daję, chwilami jej się udaje, gdyby kwestowała pod którymś z kościołów z metalową puszką, bez wahania wrzuciłabym jej kilka złotych. I czym prędzej poszła dalej. To miałka i rozmyta postać bez ani jednej wyraźnej rysy. Być może taki był zamysł, by Ida stanowiła jedynie nieskalane tło, zarys do wypełnienia filmu zgoła inną treścią. Niestety, treścią chaotyczną i niewyraźną na tyle, że całość przypomina mi któryś z ostatnich obrazów niedowidzącego Moneta. Bliżej jej do kilku szarych paciek niż do zamkniętej w odpowiednim momencie całości.

"Krwawa Wanda" na śliskim życiowym parkiecie
Kontrastującą i poważniejszą postać stanowi Krwawa Wanda, ciotka tytułowej bohaterki. Tę rolę powierzono swojsko okutanej chustką, ostatnio wszechobecnej jak i nasze zdobyte już Oskary, Agacie Kuleszy. O ile Idzie brakuje charakteru i wyrazu, Wanda przesadnie uosabia wszystkie odpychające cechy. Posępna, przepełniona papierosowym dymem pani sędzina, bezwzględna, zero-jedynkowa harpia, która doprowadza do konfrontacji ze swoją siostrzenicą jedynie po to, by:

a)      zburzyć jej spokój w głowie i wyjawić prawdę o żydowskich korzeniach
b)      wygłosić kilka uwag w konwencji jesteś taka ładna, szkoda, żebyś poszła do zakonu,
c)   w mistrzowski sposób wyskoczyć z okna z kaleko nakreślonych przyczyn (scena przednia, bez krzty ironii)

Obie bohaterki zostały zestawione ze sobą na zasadzie przeciwieństw. Dorastające dziewczę o wzroku słodkiej psiny, głęboko wierzące i skromne do bólu oraz pijący wódkę szklankami rozpustny babsztyl bez Boga w sercu, nie mający godności człowieka. Takie kontrasty świetnie się sprawdzają w baśniach przerażających braci Grimm, kiedy ich odbiorca jest jeszcze zbyt mały, by sam mógł ocenić, co jest cacy a co jest be. W "Idzie" odmienne charaktery bohaterek zwyczajnie rażą, ba, chwilami wręcz śmieszą, co w wymowie całego filmu z pewnością jest niezamierzonym efektem. Zupełnie różne kobiety, nienaturalnie się dopełniające, sprawiają wrażenie dobranych zupełnie przypadkowo i w żadnym momencie filmu nic nie wskazuje na to, by się do siebie choć o krok zbliżały, czy miały takie zamiary.

Innym pomysłem na interpretację jest wycedzenie z "Idy" opowieści o dojrzewaniu i poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi. Interpretacją, co oznacza, że nie mam co do tego pewności. To zdecydowanie najsłabsza ze słabych strona całej produkcji- tak naprawdę trudno mi ocenić, o czym jest ten film. Poszczególne elementy sugerują coraz to nowe pomysły i ostatecznie, oglądanie kończy się z poczuciem nieprzyjemnego skołowania zmieszanego z dużą dozą niejasności. Ni pies, ni wydra. Z jednej strony, można odnaleźć wątek wiary i religii- parę kadrów w kaplicy, migający gdzieś w tle krzyż, klęcząca przy łóżku Ida jak wspomnienie infantylnego obrazka od księdza na kolędzie. Do tej niezidentyfikowanej brei dokleja się odkrywanie swojej pączkującej kobiecości, całkiem efektowna scena rozpuszczania włosów i mierzenia ciotczynych pereł, przypadkowy seks z przypadkowym chłopakiem. Dopiero na końcu być może komuś zdarzy się zakrzyknąć "aha!" i odkryć sprytnie zakamuflowany problem sprawy żydowskiej. A jeśli to wciąż mało, to nie brakuje tu i filmu drogi, podróży do rodzinnych stron Idy, poszukiwań śladu po jej wymordowanych rodzicach. Prawdopodobnie mogłabym wskazać tutaj jeszcze kilka innych gatunków, pod które można by "Idę" podczepić- dramat, melodramat, komedia, film muzyczny (specjalnie zaaranżowano sceny w kawiarni, by Joanna Kulik miała swój udział...), dramat psychologiczny, komediodramat psychologiczny, film drogi, film tani, film mierny, film słaby...

Żaden to wiersz, bym miała czerpać radość z odkrywania jego ukrytych znaczeń. Obejrzałam "Idę" pół roku temu, a do teraz nie jestem pewna, co autor miał na myśli. Nieznośna fragmentaryczność aspirująca wręcz pod niejaką komiksowość okropnie mnie drażniła i rozpraszała, bo poszczególne sceny za nic nie chciały ułożyć mi się w głowie w jedną, harmonijną całość. Zdaje się, że reżyser, Paweł Pawlikowski, za wszelką cenę pragnął w niespełna 80 minutach filmu skondensować jak najwięcej przekazu. W rezultacie, całość jest jak bukiet z nierozwiniętych kwiatów, którym brakuje wody i zamiast rozkwitać dalej, po prostu zwiędną. Niespójne wątki, wyrwane z kontekstu przebitki nic nie wnoszących scen, ułomność w przedstawianiu emocji bohaterów, to wszystko wydaje mi się poważnymi niedociągnięciami. Dawno minęły czasy, by oszczędzać filmową taśmę, a w przypadku "Idy" chociażby garstka dodatkowych scen mogłaby zadziałać na korzyść. Poszarpana treść i nieokreślona fabuła to nie jest coś, z czym lubię mieć do czynienia w kinie.

Mogę stanąć jedynie w obronie wspominanej wcześniej delikatności i wymuskania całego obrazu. Nie brakuje ładnych, klimatycznych ujęć, scen w niemalże ascetycznych wnętrzach, szarości ładnie wymieszanej z papierosowym dymem. Tylko jakie jest uzasadnienie tej szarości? Czyżby jakiś nowy, powracający trynd? Czy najprostszy sposób na pokazanie nostalgii, melancholii i innych określeń o smutno-minionym wydźwięku? A i z podobnymi kadrami mieliśmy już dawno do czynienia w "Rewersie"...

Być może powinnam się cieszyć z tego, że w końcu jakiś polski film ma szansę na prestiżową-wcale-nie-kumoterską nagrodę Oskara, ale tu odzywa się moje marudzenie i przekonanie, że to nie jest TEN film. I żaden inny, może TEN film po prostu jeszcze nie powstał. Cieszę się jak nigdy, że nie mam telewizora, a odcięcie się od szału Polaków nad całą nominacją kosztuje mnie jedno kliknięcie. Nie zamierzam współuczestniczyć w tej fecie, wolę postać sobie w kąciku i 22 lutego wycedzić przez zęby ze wzrokiem Małej Mi a nie mówiłam, że nie dostanie...?

No, chyba że jednak dostanie.

Ale nie, nie dostanie.

Prywatnie w tym roku trzymam wszystkie swoje kciuki za "Grand Budapest Hotel" Wesa Andersona, Meryl Streep i Leonardo DiCaprio.

A tak naprawdę to byle nie "Boyhood".

Podsumowując:

"Ida": przereklamowanie/10

włosy Idy: 10/10
stan polskich Oskarów na teraz: 0
stan polskich Oskarów na kiedyś: 0

herbata: 5/20 (Lipton owoce tropikalne nieco lepszy)


...


0 komentarzy:

Prześlij komentarz