2/27/2015

Noc do innych niepodobna

Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.

Oskary zza kulis: zdjęcie poglądowe

Nie mogłam się powstrzymać, by nie zacząć od cytatu z Sienkiewicza, którego pompatyczny i przesadnie majestatyczny ton idealnie wpasowuje się w charakterystykę mojego zeszłego filmowego roku. Miesięcy pod znakiem filmów- lepszych, gorszych, wybitnych i tych wciąż odbijających się potężnym kacem. Nadrobiłam oglądanie wszystkich kultowych bajek, poznałam urok krótkometrażówek, ba, nawet wybrałam spośród milionów swojego ulubionego reżysera i razem z nim odkryłam istnienie symetrii.

Podobnie rzecz się miała z Oskarami- po raz pierwszy w życiu, wyjątkowo dałam się oczarować ich komercyjno-celebrycką otoczką. Czekałam na nominacje, śledziłam przewidywania, oskarowe sukienki i wszystkie możliwe ploteczki (myślałby kto!) Moja chroniczna bezsenność bez większych problemów pozwoliła mi finalnie obejrzeć prawie całą galę. Co prawda, okropnie nużącą i ciągnącą się w nieskończoność, ale poniekąd przyjemną z tego względu, że udało mi się obejrzeć większość filmów. Wiedziałam za kogo trzymam kciuki, a czyja ewentualna wygrana mogłaby skutkować u mnie (i kilka razy skutkowała...) dzikim atakiem złości i nieopisanego niezrozumienia. Odhaczenie wszystkich pretendujących do nagrody produkcji nie było niczym trudnym- kilka wyjść do kina i dwie solidne noce filmowe w zupełności wystarczyły. Nie mogę się nadziwić, że sami członkowie prestiżowej Akademii nieraz przyznawali się do powierzchownej znajomości scenariuszy. Zresztą, to dużo ujmuje całemu przedsięwzięciu, a i ja po całej tej fecie mam poważne wątpliwości, czy ta złota statuetka może o czymkolwiek świadczyć (poza chwilą na wizji i milionem wymuskanych zdjęć oraz możliwością przetopienia na sygnet).

Najlepszy film nieanglojęzyczny - "Ida"

Przewidywałam, że po oskarowej gali chociaż na jeden dzień utożsamię się z Małą Mi, zwiążę sobie kucyk na czubku głowy i z uśmiechem triumfu będę potwierdzać swoje pesymistyczne i malkontenckie przewidywania... W tej chwili jednak mam ochotę zamienić się we Włóczykija, nasunąć kapelusz na oczy i incognito zwiać do jakiegokolwiek nieskażonego cywilizacją miejsca.

W ciągu doby od ogłoszenia wyników udało mi się pokłócić ze wszystkimi możliwymi zwolennikami filmu, niedługo pewnie moje konto na filmwebie zostanie zbanowane za nieprzychylną ocenę, a sama nie dostanę od księdza rozgrzeszenia za krytyczne bluźnierstwa. Trudno też wytłumaczyć zainteresowanym, że cały film mi się nie podobał z zupełnie zwykłych, osobistych pobudek, tak samo jak nie podobają mi się koszulki z napisami i buraczki rozlane na talerzu obok kotleta mielonego. Bez żadnych ideologicznych względów, dopatrywania się, kto jest Polakiem, a kto nie jest, kto jest Żydem, a kto żydem, kto kogo pozabijał, co jest moje, a co mojsze. Dodatkowo, drogi Czytelniku, jeśli nie spodobała Ci się "Ida", bądź ostrożny, bo możesz kolejny raz okazać się cebulakiem, burakiem i jakimkolwiek innym warzywem, które pełne jest jadu, zawiści i nie kibicuje ojczyźnie naszej. Proszę Państwa, ostrożnie!
pora na giligili

Flm filmem, poświęciłam mu całą notkę, teraz warto wspomnieć o odbiorze nagrody. Czytałam wiele opinii i nie mogłam się nadziwić, że około-anglojęzyczny monolog Pawła Pawlikowskiego spotkał się z tak ogromnym entuzjazmem. Przeciągnięty do granic, wypluty na jednym wydechu, kondensujący całe mnóstwo niekoniecznie zabawnych wtrąceń. Całość przypominała mi moje nieprzygotowane podejście do matury ustnej z angielskiego: mówić, mówić, mówić, byle mówić, a nuż zdobędę punkty i sympatię komisji, opowiadając o oglądaniu niedźwiedzi w zoo. W wymowie nie zostaje dla mnie niczym więcej, a pokraczną odezwą: Polacy, pijcie moje zdrowie! ... Przedłużanie swojej pogawędki i trzymanie rąk w kieszeni nie wydaje mi się niczym eleganckim. Dobrze chociaż, że ani razu nie padło słowo-klucz całej gali: DIVERSITY. Chociaż mogłoby, bo bohaterowie czarno-białego filmu są z założenia przynajmniej połowicznie czarni…

Z konkurentów "Idy" udało mi się jedynie obejrzeć gruzińskie "Mandarynki". Obraz niezwykle urokliwy, ale dosadnie gorzki, podejmujący wyjątkowo trudny temat wojny między Abchazją a Gruzją. Absolutnie nie przepadam za takimi kinowymi problemami, ale film zostaje w pamięci i w zagadkowy sposób uwrażliwia. Polecam, jeśli nie dla fabuły, to dla wartości poznawczych. W przyszłości może kiedyś zbiorę się do obejrzenia "Dzikich historii" i "Lewiatana", choć ten ostatni (jak zwykle) przeraża mnie długością.

Temat "Idy" uważam za zamknięty. Dostała? Dostała i niechaj ma. Doszły do mnie słuchy, że Agata Trzebuchowska całkiem niedawno skończyła studia na moim przedziwnym wydziale. Czy to oznacza, że i ja mam szanse zostać piękną i znaną aktorką?

Najlepszy aktor drugoplanowy -  J.K. Simmons

Cała Leśna Góra musiała rozpłynąć się w szczęściu i euforii- statuetka dla najlepszego aktora drugoplanowego powędrowała do dr. Trettera znanego również jako J.K. Simmons. Osobiście trzymałam kciuki za Nortona- zakręconego, szalonego aktorzynę z "Birdmana", ale i nie mam nic przeciwko werdyktowi Akademii. Simmons spisał się w "Whiplashu" na tyle, że myśląc o filmie, zapominam o głównym bohaterze, a mam przed oczami złożone do dyrygowania palce surowego nauczyciela i słyszę gdzieś w głowie syczące komendy. To on, a nie tam żaden Gray naprawdę potrafił porządnie i bezlitośnie wybiczować swoich uczniów. Zarówno słowem, jak i samym paraliżującym spojrzeniem.

Przy okazji tej kategorii, chciałabym pozdrowić mamę i tatę, a także wszystkich kowbojów oraz ludzi gustujących w kapeluszach.

Najlepsza aktorka drugoplanowa - Patricia Arquette


Co należy zaznaczyć, ze wszystkich oskarowych produkcji, żadna nie rozczarowała i nie zanudziła mnie tak bardzo jak "Boyhood". Chciałabym przeprowadzić merytoryczną dyskusję o jego sensie z kimkolwiek, kto nie użyje argumentu kręcili go 12 lat. Dla mnie (a także dla mnego współoglądacza) całość niemiłosiernie się dłużyła i zdawała się być czymś w rodzaju życia do oglądania dla tych, którym brakuje swego. Miałka, nijaka fabuła, trzy godziny randowomo powklejanych scen bez głębszego przekazu i wątpliwa przyjemność obserwowania fizycznych zmian aktorów, im też pewnie zdarzało się zapomnieć, że przecież jeszcze u Linklatera w czymś tam ciągle grają. Szczęśliwie, pomimo przesadnie licznych nominacji, "Boyhood" pożegnał Oskary z jedną samotną statuetką, która wydaje mi się wciśniętą żeby mieli za te lata. Czym się zasłużyła dla kina Patricia Arquette? Nie mam zarówno bladego, jak i zielonego pojęcia. Zmieniła fryzurę, zrobiła dzieciom płatki i sprzedała mieszkanie. A, no i  przez chwilę dramatycznie leżała na podłodze w garażu. Doprawdy, tej nagrodzie nie mogę się nadziwić. Chuchałam i dmuchałam na Emmę Stone, której oczy niesamowicie przemawiały w "Birdmanie". Idealnie wpasowała się do roli lekko niezrównoważonej młodej buntowniczki, która mimo wszystko sporo wie o życiu i potrafi się porządnie wydrzeć. Nawet delikatna Keira zrobiła na mnie większe wrażenie w "Imitation Game", niż bojhudowa "mama". No właśnie, zrobiła na mnie wrażenie...



Najlepszy aktor pierwszoplanowy - Eddie Redmayne

Bez dwóch zdań, ten przeuroczy brytyjski chłopak po prostu się spisał w swojej roli. Nie dość, że bardzo sympatyczny, to i wierny w odgrywaniu sparaliżowanego Stephena Hawkinga. Czarujący, angielsko piegowaty, sprytnie łapał za serce. Fakt, że "Teoria wszystkiego" to wyciskacz łez, ale tak zgrabnie i nienachalnie skonstruowany, że nawet mi zdarzyło się wycierać po kryjomu nos. Można by zarzucić Eddiemu, że went full retard, ale to już osobiste odczucia, moim ślepowatym okiem, zwyczajnie bezbłędnie zagrał tego, którego miał zagrać i chwała mu za to. Do całego filmu mogłabym się poważnie przyczepić, ale Eddiego będę bronić jak lwica. Ot, taka słabość.


Najlepsza aktorka - Julianne Moore

Podobnie jak wyżej, z całego rozmiękczonego "Still Alice" serca kibicowałam Julianne Moore. Prosty film o niczym szczególnym zrobił na mnie ogromne wrażenie. Krótka historia chorej na Alzheimera bez żadnych dodatkowych rewelacji, moralizatorstwa i irytującej dydaktyki w subtelny (słowo-klucz!) sposób pokazuje zmagania ze swoją postępującą niezaradnością, uzależnieniem od pomocy najbliższych i poczuciem powolnego odchodzenia ze świata tych żywszych. Choć po mojej ubóstwianej "Magnolii" Andersona, Julianne kojarzyła mi się z krzykliwą neurotyczką, jako podupadająca na zdrowiu pani profesor wypadła doskonale i szalenie, niepokojąco autentycznie.
Zdziwiły mnie nominacje dla Felicity Jones i Rosamund Pike (o ślicznej różanej sukience, chyba mojej ulubionej z całej gali...). Pierwsza, poza dziewczęcą buzią, zupełnie mnie do siebie nie przekonała, a druga zaś przekonała, tyle że aż do przesady. Jako "Zaginiona dziewczyna" co prawda potrafiła wzbudzić ambiwalentne uczucia, ale to wszystko dzięki scenariuszowi, o którym Akademia zupełnie zapomniała.

Najlepszy długometrażowy film animowany  - Wielka Szóstka
Najlepszy krótkometrażowy film - Uczta

Obie bajki obejrzałam niejako ze sobą "sklejone", w kinie "Wielką Szóstkę" poprzedzała "Uczta" i zastanawiam się, czy to nie zarzutowało taką, a nie inną decyzją Akademii. Sherlockowanie na bok, długometrażowy nieco marvelowski Disney naprawdę mi się podobał. Zaskakujący, bo superbohaterski i z wielorasowymi bohaterami. Ciekawie poplątany, urzekający nadmuchiwanym Baymaxem, chwilami porządnie wciągający intrygami i przerażającym, chyba najstraszliwszym disneyowskim czarnym charakterem. Ja dałam się oczarować, ale inne zdanie miały dzieciaki w kinie, które co rusz latały do łazienki, a po godzinie któreś zniecierpliwione krzyknęło "kiedy koniec?!". "Wielka Szóstka" da się lubić i z całej nominowanej piątki, zagłosowałabym właśnie na nią. "Jak wytresować smoka 2" to nieudany i niespójny odrzut hańbiący rewelacyjną pierwszą część, a "Pudłaki" to bajka dla nikogo. Paskudna, ciemna i przerażająca, bez krzty dziecięcej naiwności czy marzycielskiej fantazji. Dwóch pozostałych produkcji nie widziałam, bo ich obejrzenie w Polsce graniczy z cudem.

Co do "Uczty", nie mam żadnego porównania, bo animowane krótkometrażówki pomału stają się nieosiągalnym dla widza cymesem, ale ta zwycięska zupełnie mi się nie podobała. Nie wiem nawet, co mogłoby mi się w niej podobać i co mogłoby zwrócić na siebie uwagę. Mignęło gdzieś pomiędzy reklamą ice tea, a spotem promującym którąś gazetę. I tyle.



Pomijam pozostałe filmy fabularne i dokumentalne krótkometrażowe, bo nie miałam tyle szczęścia, by je obejrzeć. Być może kiedyś pojawią się w którymś kinie, tak jak zeszłego roku w moim rodzinnym, dość zacofanym mieście, na długim, solidnym maratonie.
Podobnie wymiguję się od pisania o efektach specjalnych i montażu dźwięku- kompletnie się na tym nie znam i choćbym chciała, nie umiem się powymądrzać.

Najlepsza piosenka - Selma  - "Glory", wyk. John Legend (I) i Common


"Glory" mi się nie podobało, bo nie było osom. Jedna jedyna piosenka była osom i nie wygrała, więc reszta przepada w zapomnienie. Nie cierpię takiego grania na uczuciach, amerykańsko-oskarowego mesjanizmu i grom wie czego jeszcze. Samo wykonanie na gali skutecznie przyprawiło mnie o mdłości i oddaliło jakąkolwiek chęć obejrzenia "Selmy", która trafia do przepastnego koszyka: obejrzę nigdy. Skandaliczne jest pominięcie "Lego przygody" w nominacjach bajkowych, więc na pociechę chociaż Tegan & Sara mogły dostać po złotym nagim mężczyźnie. Co prawda, wykonanie na żywo było bardzo ślamazarne i niezbyt porywające, ale who cares. Lego sprytnie zaaranżowało produkt placement, ale niechaj aranżuje, nikt z Akademii i tak im łez nie powróci.
Największe zaskoczenie gali: Tegan & Sara to dwie kobiety! (byłam przekonana, że to duet damsko-męski)

Najlepszy scenariusz adaptowany -  "Gra tajemnic"


Kolejny raz mam nieodparte wrażenie, że to nagroda "na pocieszenie". "Imitation game" to bardzo przeciętny i dość powierzchowny film. Taki, który za jakiś czas Telewizja Polska mogłaby spokojnie puścić w niedzielę po Familiadzie. Nic porywającego, szczególnego, ujmującego. Ujmujący za to starał się być odbiorca statuetki. Niegdyś niezrozumiany, chciał popełnić samobójstwo, a teraz proszę, ma Oskara i już nie chce!

Jeśli kiedykolwiek ktokolwiek pozwoli mi zostać tytułowanym psychologiem, będę leczyć terapią oskarową.

  
"Grand Budapest Hotel"

  • ·         Najlepsza charakteryzacja i fryzury
  • ·         Najlepsza muzyka oryginalna
  • ·         Najlepsza scenografia
  • ·         Najlepsze kostiumy


Jeśli chodzi o cokolwiek, co wyszło spod ręki Wesa Andersona, nie ma we mnie ni krzty obiektywizmu. Gdyby tylko zdecydował się produkować płatki śniadaniowe, waciki kosmetyczne czy cokolwiek innego, wynajęłabym garaż, żeby to bez końca gromadzić i wielbić tak samo, jak samego reżysera. "Grand Budapest Hotel" to pierwszy film Wesa, który miałam przeogromną przyjemność zobaczyć i to na dużym ekranie. Symetryczne kadry, dopieszczone szczegóły, kolorowe tapety- to wszystko dostarcza mi wizualnej ekstazy. W przypadku Hotelu, dodatkowo za formą szybko truchta treść- zabawna, lekka, łatwa i przyjemna w najdoskonalszy sposób. Akademia zdaje się dzielić moje zdanie, szalenie żałuję, że wszystkie statuetki powędrowały w uznaniu całej otoczki, a lekko zapomniano o scenariuszu, reżyserze i wreszcie o najważniejszej kategorii dla najlepszego filmu. Mimo to, jestem w pełni usatysfakcjonowana z werdyktu. Trudno nie docenić scenografii, kostiumów, a nawet i charakteryzacji w tak teatralnym, dopieszczonym filmie, w którym zdaje się, że sam Wes sprawdzał poziomicą pion ścian, by całość mogła się idealnie prezentować. Muzyka Desplata to wisienka na torcie, który połykam w całości i połknę pewnie jeszcze nie raz, bo już snuję fantazje o kolejnym oglądaniu.

            "Birdman"
·         Najlepszy film 
·         Najlepszy reżyser - Alejandro González Iñárritu
·         Najlepszy scenariusz oryginalny
·         Najlepsze zdjęcia

Akademia pozytywnie mnie zaskoczyła. Obawiałam się nagród dla bardziej "bezpiecznych" produkcji, a sam "Birdman" w odbiorze okazał się dziwnie kontrowersyjnym filmem. Być może, kiedy już odpowiednio długo nad nim pomyślę, napiszę całą długą notkę, ale póki co mogę tylko potakiwać znawcom i przyznać, że to wyjątkowy i niesamowity film. Przede wszystkim, ciekawy technicznie- bez cięć, kręcony z perspektywy kogoś, kto snuje się po teatrze za bohaterami, otwiera kolejne drzwi, wbiega po schodach, oddycha pełną piersią na dachu i spogląda ze strachem w dół. Poza tym, scenariusz traktuje o tym, co najbardziej w sztuce mnie kręci- porusza relację twórca-dzieło, przeinacza starego dobrego Wertera, maluje na nowo portret Doriana Greya. Okraszony wewnętrznym monologiem głównego bohatera (świetny Keaton) i niemalże schizofrenicznymi wizjami pierzastego alter ego, uderza w trudne i zawiłe rejony ambicji, oczekiwań wobec swoich wytworów, niepowodzeń i zmagań się z samym sobą. Genialnie podsumowuje całą oskarową galę, wylęgarnię celebrytów i całe vanity fair. Choć Wesowi Andersonowi dałabym gwiazdkę z nieba i zagrała mu na każdej gitarze świata, mogę na chwileczkę o nim zapomnieć i przytaknąć Akademii. Cieszę się, że w odstawkę poszły wszystkie "Boyhoody", "Teorie wszystkiego" i około-polityczne filmy, w których strzelają, a doceniono ambitny, wymagający chwili zastanowienia film. Bo o to chyba chodzi, by wzruszać, bawić i coś po sobie pozostawiać. (oby nie niesmak i 12...no dobrze, koniec podśmiechujek z oskarowych dzieł)

Cała gala nieszczególnie mnie wciągnęła. Samo wręczanie nagród odbywało się szybko i sprawnie, zaś przerwy na reklamy, piosenki i żarciki niemożliwego do zniesienia Barneya, który podobno ma na imię Neil Patrick, były nie do zniesienia. Fakt, podobał mi się film rozpoczynający fetę, ale dalej było już tylko gorzej. Sukienki, partnerki, piersiówki. Można popatrzeć, ale kiedy to trwa w nieskończoność, pomału traci się cierpliwość i jakiekolwiek zaciekawienie. Okropnie irytowały mnie wszystkie wątki dotyczące równouprawnienia rasowego, wtrącenia feministyczne i wyciskane na siłę łzy przy każdej możliwej okazji.

Mimo wszystko, chyba wolę oglądać filmy w swoim domowym zaciszu i dyskutować o nich z najbliższymi znajomymi. Bez złota, blichtru i całej tej otoczki. Przy herbacie, o.

Podsumowując:

sukienki: Rosamund Pike/ 10 (ubrała się zgodnie ze swoim imieniem!)
werdykty: 8/10 bo jednak dali "Boyhoodowi"
nudność gali: "Boyhood" / 10
herbata: a tu zaskoczenie, dzisiaj cydr

cydr: cydr/10 zawsze i o każdej porze


2/21/2015

Idy marcowo - oskarowe

jedyny słuszny Oskar
Polskę zasypał sztab wykwalifikowanych idoznawców, zafoliowany film w plastikowej okładce dorzuciło któreś poczytne czasopismo dla kobiet, a Empik wciąż proponuje obfity  ołtarzyk książek o zbliżonej tematyce. Zostaliśmy zewsząd zbombardowani uniesionymi recenzjami, wyjaśnieniami wszystkich możliwych wątków i tłumaczeniami piękna tej czarno-białej, lukrowanej opowiastki.

Wśród tych wszystkich wychwalających, ze swoim sceptyzmem do "Idy" wyjątkowo łatwo okazać się dziwolągiem, człowiekiem pozbawionym wrażliwości, czy nie znającą się na niczym zrzędą (wersja łagodna)... lub usłyszeć oskarżające i częste pytanie: kim ty jesteś, żeby krytykować?

No właśnie, kim ja jestem? Zdaje się, że na to pytanie istnieje jedna miażdżąca i wystarczająco dobitna odpowiedź- przeciętnym widzem. Żadną oczytaną panią-krytyk w beżowej garsonce, ani nawet rozkochaną w niemym kinie studentką filmoznawstwa. Reprezentuję tych, do których skierowany jest film. Być może nieco więcej grymaszę i niewiele mnie zachwyca, ale...

Szczęśliwie, udało mi się obejrzeć "Idę" jeszcze przed całym nieznośnym medialnym zgiełkiem. W maju zeszłego roku zdecydowanie mniej o niej mówiono, nie trafiały do mnie żadne męczące szepty zachwytów i absolutnie nikt nie śmiał wizualizować sobie czarno-białego plakatu ze statuetką Oskara. Nie potrafię też sobie przypomnieć, czy któreś z kin w moim mieście Polski B (pretendującej do Białorusi) wyświetlało produkcję dłużej niż tydzień czy dwa.

Do filmu prawdopodobnie skłoniła mnie wakacyjna nuda i taśmowy proces oglądania wszystkiego co tylko się nawinie. W ten sposób gdzieś pomiędzy "Odyseją kosmiczną", a kolejnymi bajkami Disneya, nawinęła się i ta krótka opowiastka. Usiadłam przed laptopem, włączyłam, obejrzałam, wyłączyłam i zapomniałam (kiedyś podobnie stało się z jednym z moich ciast w piekarniku...). A zanim do końca zapomniałam, przez chwilę zastanawiałam się, jaki to Bladaczka w któryś momencie mojej filmowej edukacji spaprał robotę i sprawił, że tak łagodny, wymuskany i delikatny film absolutnie mnie nie zachwycił.

Przede wszystkim, na "Idę" przyjemnie się patrzy. Patrzy, nie ogląda. (A nawet nie słucha, bo polscy dźwiękowcy potrafią zadbać o to, by ściszyć większość dialogów, a potem nagle huknąć jakimś radosnym big beatem w połowie filmu. Taka szkoła. )

Główna bohaterka (grana przez Agatę Trzebuchowską) to ładna, młodziutka i pucułowata  przyszła siostra zakonna, która tuż przed złożeniem ślubów odwiedza swoją ciotkę. Zamknięta w sobie, nieśmiała i kompletnie bezpłciowa. Taka właśnie jest Ida - urocza sierota wychowana w sfeminizowanym środowisku pod plathowskim szklanym kloszem, daleko od powojennej rzeczywistości, kolorowych (jak mniemam, bo film przecież jest szary) sukienek i wesołych chłopców tańczących do big beatu. Swoim pretensjonalnym schematem dziecięcości w najprostszy sposób próbuje rozczulić widza. I słowo daję, chwilami jej się udaje, gdyby kwestowała pod którymś z kościołów z metalową puszką, bez wahania wrzuciłabym jej kilka złotych. I czym prędzej poszła dalej. To miałka i rozmyta postać bez ani jednej wyraźnej rysy. Być może taki był zamysł, by Ida stanowiła jedynie nieskalane tło, zarys do wypełnienia filmu zgoła inną treścią. Niestety, treścią chaotyczną i niewyraźną na tyle, że całość przypomina mi któryś z ostatnich obrazów niedowidzącego Moneta. Bliżej jej do kilku szarych paciek niż do zamkniętej w odpowiednim momencie całości.

"Krwawa Wanda" na śliskim życiowym parkiecie
Kontrastującą i poważniejszą postać stanowi Krwawa Wanda, ciotka tytułowej bohaterki. Tę rolę powierzono swojsko okutanej chustką, ostatnio wszechobecnej jak i nasze zdobyte już Oskary, Agacie Kuleszy. O ile Idzie brakuje charakteru i wyrazu, Wanda przesadnie uosabia wszystkie odpychające cechy. Posępna, przepełniona papierosowym dymem pani sędzina, bezwzględna, zero-jedynkowa harpia, która doprowadza do konfrontacji ze swoją siostrzenicą jedynie po to, by:

a)      zburzyć jej spokój w głowie i wyjawić prawdę o żydowskich korzeniach
b)      wygłosić kilka uwag w konwencji jesteś taka ładna, szkoda, żebyś poszła do zakonu,
c)   w mistrzowski sposób wyskoczyć z okna z kaleko nakreślonych przyczyn (scena przednia, bez krzty ironii)

Obie bohaterki zostały zestawione ze sobą na zasadzie przeciwieństw. Dorastające dziewczę o wzroku słodkiej psiny, głęboko wierzące i skromne do bólu oraz pijący wódkę szklankami rozpustny babsztyl bez Boga w sercu, nie mający godności człowieka. Takie kontrasty świetnie się sprawdzają w baśniach przerażających braci Grimm, kiedy ich odbiorca jest jeszcze zbyt mały, by sam mógł ocenić, co jest cacy a co jest be. W "Idzie" odmienne charaktery bohaterek zwyczajnie rażą, ba, chwilami wręcz śmieszą, co w wymowie całego filmu z pewnością jest niezamierzonym efektem. Zupełnie różne kobiety, nienaturalnie się dopełniające, sprawiają wrażenie dobranych zupełnie przypadkowo i w żadnym momencie filmu nic nie wskazuje na to, by się do siebie choć o krok zbliżały, czy miały takie zamiary.

Innym pomysłem na interpretację jest wycedzenie z "Idy" opowieści o dojrzewaniu i poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi. Interpretacją, co oznacza, że nie mam co do tego pewności. To zdecydowanie najsłabsza ze słabych strona całej produkcji- tak naprawdę trudno mi ocenić, o czym jest ten film. Poszczególne elementy sugerują coraz to nowe pomysły i ostatecznie, oglądanie kończy się z poczuciem nieprzyjemnego skołowania zmieszanego z dużą dozą niejasności. Ni pies, ni wydra. Z jednej strony, można odnaleźć wątek wiary i religii- parę kadrów w kaplicy, migający gdzieś w tle krzyż, klęcząca przy łóżku Ida jak wspomnienie infantylnego obrazka od księdza na kolędzie. Do tej niezidentyfikowanej brei dokleja się odkrywanie swojej pączkującej kobiecości, całkiem efektowna scena rozpuszczania włosów i mierzenia ciotczynych pereł, przypadkowy seks z przypadkowym chłopakiem. Dopiero na końcu być może komuś zdarzy się zakrzyknąć "aha!" i odkryć sprytnie zakamuflowany problem sprawy żydowskiej. A jeśli to wciąż mało, to nie brakuje tu i filmu drogi, podróży do rodzinnych stron Idy, poszukiwań śladu po jej wymordowanych rodzicach. Prawdopodobnie mogłabym wskazać tutaj jeszcze kilka innych gatunków, pod które można by "Idę" podczepić- dramat, melodramat, komedia, film muzyczny (specjalnie zaaranżowano sceny w kawiarni, by Joanna Kulik miała swój udział...), dramat psychologiczny, komediodramat psychologiczny, film drogi, film tani, film mierny, film słaby...

Żaden to wiersz, bym miała czerpać radość z odkrywania jego ukrytych znaczeń. Obejrzałam "Idę" pół roku temu, a do teraz nie jestem pewna, co autor miał na myśli. Nieznośna fragmentaryczność aspirująca wręcz pod niejaką komiksowość okropnie mnie drażniła i rozpraszała, bo poszczególne sceny za nic nie chciały ułożyć mi się w głowie w jedną, harmonijną całość. Zdaje się, że reżyser, Paweł Pawlikowski, za wszelką cenę pragnął w niespełna 80 minutach filmu skondensować jak najwięcej przekazu. W rezultacie, całość jest jak bukiet z nierozwiniętych kwiatów, którym brakuje wody i zamiast rozkwitać dalej, po prostu zwiędną. Niespójne wątki, wyrwane z kontekstu przebitki nic nie wnoszących scen, ułomność w przedstawianiu emocji bohaterów, to wszystko wydaje mi się poważnymi niedociągnięciami. Dawno minęły czasy, by oszczędzać filmową taśmę, a w przypadku "Idy" chociażby garstka dodatkowych scen mogłaby zadziałać na korzyść. Poszarpana treść i nieokreślona fabuła to nie jest coś, z czym lubię mieć do czynienia w kinie.

Mogę stanąć jedynie w obronie wspominanej wcześniej delikatności i wymuskania całego obrazu. Nie brakuje ładnych, klimatycznych ujęć, scen w niemalże ascetycznych wnętrzach, szarości ładnie wymieszanej z papierosowym dymem. Tylko jakie jest uzasadnienie tej szarości? Czyżby jakiś nowy, powracający trynd? Czy najprostszy sposób na pokazanie nostalgii, melancholii i innych określeń o smutno-minionym wydźwięku? A i z podobnymi kadrami mieliśmy już dawno do czynienia w "Rewersie"...

Być może powinnam się cieszyć z tego, że w końcu jakiś polski film ma szansę na prestiżową-wcale-nie-kumoterską nagrodę Oskara, ale tu odzywa się moje marudzenie i przekonanie, że to nie jest TEN film. I żaden inny, może TEN film po prostu jeszcze nie powstał. Cieszę się jak nigdy, że nie mam telewizora, a odcięcie się od szału Polaków nad całą nominacją kosztuje mnie jedno kliknięcie. Nie zamierzam współuczestniczyć w tej fecie, wolę postać sobie w kąciku i 22 lutego wycedzić przez zęby ze wzrokiem Małej Mi a nie mówiłam, że nie dostanie...?

No, chyba że jednak dostanie.

Ale nie, nie dostanie.

Prywatnie w tym roku trzymam wszystkie swoje kciuki za "Grand Budapest Hotel" Wesa Andersona, Meryl Streep i Leonardo DiCaprio.

A tak naprawdę to byle nie "Boyhood".

Podsumowując:

"Ida": przereklamowanie/10

włosy Idy: 10/10
stan polskich Oskarów na teraz: 0
stan polskich Oskarów na kiedyś: 0

herbata: 5/20 (Lipton owoce tropikalne nieco lepszy)


...


2/14/2015

Jestem głupi. Miło mi.

just can't resist...
Oprócz złotych tenisówek i różowego jednorożca, na osiemnaste urodziny dostałam również książkę "Muzykofilia" Olivera Sacksa, bo jak stwierdzili znajomi mózg i muzyka na okładce to wszystko, co się nam z tobą najbardziej kojarzy. Kilka razy zerknęłam do spisu treści, przeczytałam informacje na tylnej obwolucie i odłożyłam wydanie na honorową półkę mojego lekturowego czyśćca złożonego z tytułów, które cierpliwie czekają na swoją kolej do przeczytania lub popadają w wieczne zapomnienie i obrastają kurzem. Do "Muzykofilii" sięgnęłam zupełnie przypadkiem kilka dni temu, a "Opowieść o mózgu i muzyce" wydała mi się idealnym czytelniczym kąskiem do szybkiego połknięcia podczas zimowych ferii. Napisana przystępnym językiem, ciekawi w charakterystyczny popularnonaukowy sposób, sprzedający obok niesamowitych rewelacji porządną garść merytorycznej, fachowej wiedzy, w tym przypadku z zakresu neurologii i psychiatrii. Autor, brytyjski lekarz, w jednym z rozdziałów opisuje przypadki osób, które dostawały bardzo silnych ataków epilepsji po usłyszeniu konkretnej melodii. Jedna z pacjentek, Sylvia N. zaczynała się trząść pod wpływem choćby przypadkowego usłyszenia kilku tonów neapolitańskiej, charakterystycznej muzyki.

Choć zdawać by się mogło, że mój wstęp zmierza do polecenia i zrecenzowania "Muzykofilii", miał posłużyć jedynie za ilustrację niewyjaśnianego zjawiska towarzyszącego mi przy słuchaniu pierwszej solowej płyty Artura Rojka. Zdaje się, że wówczas mogę przez chwilę tracić nad sobą kontrolę i doznawać swoistego rozdwojenia jaźni. Jakby ten niepozorny, smutny i wychudzony muzyk swoim głosem rozcinał mi półkule mózgowe i nagle jedna z nich nieśmiale podśpiewywała absurdalne teksty, a druga z kolei chciała tę pierwszą czym prędzej skarcić za nieodpowiednie zachwyty. Doprawdy, od mojego pierwszego zderzenia ze "Składam się z ciągłych powtórzeń", nigdy jeszcze żaden album nie wzbudził we mnie aż tak ambiwalentnych, trudnych do rozpoznania odczuć.

beksa
Wszystko zaczęło się od "Beksy". Solowy Rojek do czasu premiery singla jawił się jako potężna zagadka, nierozszyfrowany kamień z Rossety i ciągle nierozpracowana enigma. Sama spodziewałam się z jego strony słodkiego, akustycznego deseru z gorzką wisienką w postaci zgrabnych, subtelnych metafor i około-poetyckich określeń jak choćby w przypadku "Sznura", absolutnie doskonałego tekstu smutnego jak zgniatanie kwiatów w książce. Moje nieśmiałe nadzieje potwierdzały też koncerty bez akompaniamentu kolegów z Myslovitz w trójkowym studiu im. Agnieszki Osieckiej. Już w 2008 rzewnie pojękiwał w "Jesteś moim będzie", czarował "Wiatraczkiem" i jak pogoda u Virginii Woolf, skłaniał do samobójstw coverując "Pamiętasz była jesień". Cichy, z minimalnym nakładem instrumentów, idealny do kameralnych koncertów w ciemnych, piwnicznych klubach z szeroką gamą win do wyboru. Taki mi się najbardziej podobał i taki mi się marzył w swojej solowej twórczości.

No i bach! A w zasadzie: BEKSA! Wszystko, kurwa, skręca w zupełnie dziwne, niepokojące rejony muzyki. Uznanej za elektroniczną, co wydaje mi się określeniem na wyrost, bo to, że na polskim rynku muzycznym takiej brakuje, nie oznacza, że wszystko, co w jakikolwiek sposób odbiega od standardowych układów gitara-gitara-perkusja, zaraz ma być alternatywną elektroniką. Równie dobrze można rzec, że Polsce brakuje surrealistycznego kina i udowodnić wszystkim, że "Big Love" to żadna banalna historia o związku psychopatów, a rasowa krytyka konsumpcjonizmu czy czegokolwiek innego o równie skomplikowanej nazwie. (zresztą... ktoś już próbował to udowodnić).

Redaktorzy porcys dowcipnie zauważyli kiedyś, że sam Rojek, choć o nazwisku nieco zbliżonym do nazwiska Thoma Yorke, frontmena Radiohead, zawsze zostanie tylko rodzimym Rojkiem i niekoniecznie musi silić się na to, by identyfikować go jeszcze z kimś innym. Sam muzyk poniekąd wokół tego tematu owija swoje teksty, a mimo to, w zaparte idzie dawno wydeptanymi muzycznymi ścieżkami i zbiera po drodze dobrze znane rozwiązania, a dodatkowo zdaje się pisać na kolanie strumieniem świadomości kolejne wersy. Chwilami zabawne, chwilami niedorzeczne, czasami zachwycające i, czego nie da się nie przyznać - wpadające w ucho w przedziwny sposób.

Pierwsze przesłuchanie "Beksy" zostawiło mnie zmieszaną i kompletnie zaskoczoną. Tak naprawdę do tej pory mam problem w określeniu tego, czy to było pozytywne, czy negatywne zaskoczenie. Takiego muzycznego obrotu spraw na pewno się nie spodziewałam i potrzebowałam tuzinów kolejnych przesłuchań, żeby w końcu wysądować, czy to w ogóle jest dobre. W połowie wykrzyczane, w połowie ze złością wycedzone przez zaciśnięte zęby, oscylujące pomiędzy wyśpiewaną agresją, a stanami błogiej ekstazy.  Wewnętrzny dialog podupadającego gwiazdora, który ma dosyć zmagania się z napływającymi zewsząd wymaganiami i oczekiwaniami.

starsza beksa
Poniekąd "Beksa" to środkowy palec wymierzony w kierunku wszystkich prezentujących postawę taką jak moja, singlowy manifest i jasny komunikat, by biednemu Rojkowi dać święty spokój i pozwolić mu tworzyć jak chce i co chce. Szkoda tylko, że połowę tekstu można by wykreślić czarnym zakreślaczem i tym samym reszcie nadać porządną, znośną spójność. Oprócz żali muzyka, mnóstwo tu powrotów do przeszłości (doskonale wykorzystanych już w przypadku projektu Lenny Valentino), niedokończonych, irytujących zdań ("wciąż słyszę i zasłaniam, się zasłaniam się"), a nawet mickiewiczowsko- romantycznych nawiązań ("straszna chała, w głowie, więdną nasze lilie, więdną gdy odchodzisz") i sugerowania, że śpiewający potrzebuje służącej lub przynajmniej żony: "z trudem ogarniam własny dom". Nie brakuje również poplątanych słów do przypuszczalnych dziewczyn, fanów, matki i grom wie kogo jeszcze. Sporną kwestią zostają dziecięce chórki. Czy to kolejne reminiscencje, czy to powroty do dzieciństwa, czy chór natchnionych podkradziony "Antygonie" w wykonaniu młodzieży potencjalnego domu dziecka albo jakiejś innej placówki opiekuńczo-wychowawczej? Is it a bird? Is it a plane? Nie mam pojęcia.

Przeczytałam "Ulissesa", a moim ulubionym poetą jest Białoszewski, mimo to, tekstu "Beksy" nie umiem rozpracować. Być może taki miał być zamysł Rojka, możliwie jak najwięcej upchać do krótkiej 35-minutowej płyty, poukrywać, pozakopywać, wyżyć się i wszystko zamknąć do pudełka okraszonego smutną twarzą ("czy to już jestem ja?"). Muzycznie trochę w niej weselnego bujania i wstawek z "aaa aaa" skłaniających do białych walczyków, trochę fortepianu, a trochę saksofonowego, kulejącego chaosu rodem z "Sgt. Peppera" Beatlesów. W każdym razie, "Beksa" z pewnością ma to coś, tyle że akurat tego czegoś w muzyce nie szukam.

kot i pelikan: zdjęcie poglądowe
Po "Beksie" do moich coraz bardziej rozemocjonowanych, ogarniętych podnieceniem i oczekiwaniem rąk trafiła cała płyta o dość niezachęcającym, przydługim tytule. Pierwsze spojrzenie na rozpiskę utworów zostawiło mnie z niesmakiem, aż dwa z nich na mizerne 10, to stuningowane, rzekomo ulepszone (czyt.: udziwnione) wersje piosenek znanych z koncertów w radiowej Trójce. "Lato 76" zostało rozwleczone do nudnych czterech minut, a sam tekst, choć lapidarny, ale pełen poruszającej treści, Rojek zdecydował się wykonać w podśpiewująco-recytujący sposób pozbawiony jakichkolwiek emocji. W tle sample ironicznie zachęcają do klaskania w takt, a przedziwne jęki syrenopodobne niezmiennie zostawiają mnie totalnie skonfundowaną. Kolejnym kawałkiem, który dorobił się swojej nowej wersji jest, moim zdaniem najlepszy tekstowo, "Kot i Pelikan". W tym przypadku odświeżenie starego wykonania wyszło naprawdę porządnie, nie ma żadnych niepotrzebnych efektów specjalnych, jest za to ujmująca fortepianowa wstawka. Całość wciąż zamyka się w nieśmiałe, bezbronne, osobiste wyznanie nieco bezradnego, zagubionego ojca o trudnym dzieciństwie: "mimochodem czuję, że z każdym dniem mam coraz mniej, czas przemija, pamięć nie".

Podobny temat rodzinnych rozterek w moim odczuciu podejmują "Krótkie momenty skupienia". Piosenka, której głównym atutem zdecydowanie jest ciekawy tytuł, kto wie, może nadałby się nawet na jakąś książkę, w empikach pewno ładnie by to wyglądało. Trochę w niej dziecięcych atrybutów (rakieta i lukrowy tort), trochę emo-wyznań ozdobionych trudnymi do wyjaśnienia metaforami (źle, źle, Boże wszystko źle, w głowie szkło mi się wierci), trochę czekania i zdań, które w aktualnym przedoskarowym szale kojarzą mi się ze Stephenem Hawkingiem: "jedno mrugnięcie na tak, dwa mrugnięcia na nie". Muzycznie działa bardzo chwytliwie, na tyle, że chciałoby się aż wstać i popląsać do refrenu. Trudno jednak to zrobić, mając na uwadze całą, nie najweselszą wymowę utworu. Ciężką do jednoznacznego zdefiniowania, balansującą pomiędzy jednoczesnym pełnieniem funkcji głowy rodziny, ojca i męża, a także pozostawaniem w tym wszystkim sobą: "gdy nie ma nikogo, boję się siebie".

Po klubowych klimatach, Rojek prowadzi nas do cichszych, ozdobionych ukulele i gitarami w "Czasie który pozostał". I tutaj można doszukiwać się poszukiwań własnej tożsamości, jednak w moim odczuciu ta piosenka prawdopodobnie na zawsze zostanie dziwacznym przyznaniem się do masochistycznych skłonności w łóżkowej materii. I może nie do końca chodzi o sam seks, a o bliskość, oddanie i zatracenie się w miłości: "mieć siebie, resztę spalić, aż zostanie tylko to, co pomiędzy nami". Tekst odważny, ale z pewnością nie jakoś szczególnie kontrowersyjny. No, chyba że na koncertach twerkuje do tego zaprzyjaźniona Maria Peszek.

how to Thom Yorke
Byliśmy na weselu, byliśmy w klubie, byliśmy na akustycznym koncercie smutnego perwersjonisty, zahaczmy teraz o piosenkę wielbiciela wszelkich owadów i twórczości Radiohead. Muzycznie całość brzmi jak odrzut z "In Rainbows", a słuchając "Kokonu", nieświadomie mam przed oczami Rojka uginającego się w charakterystyczny, kultowy sposób Thoma Yorke. Nawiązania, inspiracje, czy zwykłe zerżnięcia...?

Po statycznym, spokojnym momencie płyty, pora na gimnastykę z "To co będzie" : "nie wystarczy jeden krok, nie wystarczy nawet sto". Oprócz kroków, mowa też o dystansach i nie brakuje ironicznego powtarzania praw Murphy'ego - "będzie gorzej". Czy to kolejny wewnętrzny monolog samego Rojka, czy też spowiedź zblazowanego muzyka? Nie ważne, najsympatyczniejsze, że wracają dziecięce chórki, a wraz z nimi, również te mniej dziecięce - widocznie zaproszono również starszych kolegów. Tekst to totalny fristajlowy strumień świadomości, nie do zinterpretowania, nie do zrozumienia. Ot, przyjemna piosenka do porannego mycia zębów w skoczny takt.

Drugim singlem promującym płytę były "Syreny" i przemawiałby przeze mnie zdecydowanie większy spokój, gdyby to właśnie tę piosenkę wybrano na pierwszy. Fakt, również około-elektroniczna, na siłę przyozdobiona nieco irytującymi kobiecymi zawodzeniami w tle i dziwnymi melodyjkami wygrywanymi na keybordzie czy innym parapecie, ale tekstowo zdecydowanie doskonała. Zamknięta historia opisująca jedno konkretne wydarzenie, niedopowiedziana, pełna symboli i tysiąca wypitych kaw. Intrygująca, śpiewna, inspirująca - nawet zdarzyło mi się na jej kanwie osnuć jedno z opowiadań. "Syreny" bardzo mocno odróżniają się od chaotycznej reszty "Powtórzeń" i gdyby pozostałe utwory były tak starannie zbudowane, z pewnością uwielbiałabym tę płytę, a może nawet zrobiłabym dla niej specjalny ołtarzyk na swojej półce z ulubionymi albumami.

Debiut Rojka kończy "Lekkość" i "Pomysł 2". Tutaj wszystko znowu wraca do wspomnień, żali i prób rozliczeń z przeszłością. W pierwszym przypadku, dodatkowo wersy raz sugerują opowieść uciekającego syna ze smyczy matki, raz zaś niezrównoważonego fakira: "przejdziesz sam na drugą stronę przez tłuczone szkła". Powracają i samobójcze wizje, uganianie się za swoim "ja" i tłumaczenia w stylu "tak właśnie mam". W "Pomyśle", całkiem słusznie wybranym na ostatni utwór, padają wersy, które moim zdaniem są najlepszymi na całej płycie rozliczającego się ze swoją karierą muzyka w średnim wieku: "kiedy twarze starszych kobiet są piękniejsze niż te nowe". Podkreślał to i Kuba Wojewódzki, niestety, gdy chciał w swoim programie uzyskać dokładniejsze rozwinięcie tej linijki, usłyszał jedynie: "to metafora".

Złap mnie za włosy
Złap mnie i ciągnij ...
Z jednej strony solowy Artur miał się składać z samych powtórzeń, z drugiej zaś, każda z jego piosenek jest z innej parafii. Teksty zdają się być i o wszystkim i o niczym, pełno tu powtarzających się motywów oraz nawiązań tworzących nieznośny chaos. Wszystko trochę przypomina psychoanalityczne pomrukiwania człowieka w hipnozie, niekoniecznie świadomego tego, co pada z jego ust. Miłość, nienawiść, twórczość, fani, dzieci, dorośli, chórki. Do wyboru, do koloru. Szkoda, że płycie brakuje jednego, konkretnego konceptu i zdaje się być taką, która zadowoli każdego. Fikuśne sformułowania, nietypowe tła muzyczne, gadżeciarskie rękawice na koncertach. Forma nienadążająca za treścią...?

Nie da się ukryć, że mimo wszystkich negatywnych stron tej płyty, niesamowicie wpada w ucho. Nie mam pojęcia, jak mogła przechytrzyć wszystkie moje mechanizmy obronne i aż tak mocno wwiercić mi się w głowę. Nie było ani jednego momentu, gdy mi się podobała, cały czas słuchałam jej, podśmiechując się z dziwacznych  wersów i pokracznych melodii w tle. Niesamowite, ale właśnie ten album królował przez całe moje wakacje i umilał mi wszystkie wypady na zakupy, czy podróże pociągami. I jak bardzo bym go nie krytykowała, jednak w jakiś sposób czaruje i wciąga, choćby mimowolnie.

Podsumowując:

zawartość Rojka w Rojku: -10/10
trudne dzieciństwo Rojka: urodziny bez lukrowego tortu/10
biesiada: 10/10

herbata: 8/10 zwykła czarna z goździkowym syropem daje radę!

A na sam koniec mój ulubiony Rojek:


I komu to przeszkadzało...?

2/04/2015

Andrzeju, rety, rety, jeju!

Dziwnym trafem, mam wokół siebie wyjątkowo dużo Andrzejów. Bliższych, dalszych, spokrewnionych i tych całkiem obcych, śmieszniejszych i takich, z którymi znajomość wolałabym czym prędzej zmieść w najdalsze zakątki pamięci. Jest jednak wśród nich jeden najbardziej wyjątkowy, najbardziej rozbrajający i zdecydowanie najlepsiejszy. Andrzej Chyra.