1/08/2015

Last night I dreamt that Morrissey loved me

The Smiths happened because I had walked home in the rain once too often


Poznaliśmy się bardzo wcześnie, prawdopodobnie wtedy, kiedy powinnam jeszcze nosić pstrokate bluzki ze śmiesznymi napisami i wciąż trzymać nad łóżkiem dwa ulubione pluszowe misie. Wówczas jednak zbierałam pieniądze na markowe i absurdalnie drogie, przynoszące dumę trampki z kultową gwiazdką, a we wszystkich możliwych sklepach szukałam koszul w kratę i materiałowych ramonesek. Zaczęło się od zapętlania coveru smutnie pojękującego Jeffa Buckleya i jednego z najgenialniejszych wersów w historii muzyki okołorozrywkowej: if you're so funny then why are you on your own tonight? Potem, ze swoją szaloną nastoletnią ciekawością, od jednej czarnej nitki do zaplątanego kłębka totalnej melancholii, odkryłam samotnego, opuszczonego i niekochanego opiewcę każdego możliwego rodzaju smutku. Od tamtej pory jesteśmy z Morrisseyem w przyjacielskich stosunkach, nie widujemy się zbyt często i rzadko wiem, co u niego słychać, ale zawsze mam gdzieś z tyłu głowy przekonanie, że w każdej chwili mogę do niego puścić oko, a on odpowie mi tym samym i z chwilowym, nieśmiałym uśmiechem rzuci mi coś na kształt ironicznego "dawno cię tu nie było, zapraszam".

I'd rather be famous than righteous or holy

Trochę przykurzony, trochę zapomniany, ostatnio przypomniał o sobie w iście morrisseyowy, happeningowy sposób na koncercie w warszawskiej Stodole. Już zaczęłam przypominać sobie jego solową twórczość, już przygotowywałam się na kolejne odwiedziny u największego znanego mi narcyza, kiedy nie najtańsze bilety i brak śmiałków na słuchanie jęków pokrzyżowały mi plany. I w tej chwili sama nie wiem, czy dobrze się stało i oszczędziłam sobie nerwów, czy też straciłam niepowtarzalną okazję na stanie się trzecioplanowym aktorem w spektaklu wielkiego Mozzy. Jego występy wyobrażałam sobie bardzo różnie, od zakochanych fanek i, w większości, fanów (sic!) wyciągających ręce, by dotknąć niedoścignionego idola, jedynego, który rozumie, do komicznych wizji masowej rozpaczy, czy cichego łkania pojedynczych jednostek gdzieś w głębi sali. Zapomniałam tylko o tym, że to on sam jest  reżyserem i głównym aktorem w swojej zabawie, on dyktuje kwestie, podpowiada, manipuluje i reaguje w dowolny, najbardziej nieprzewidywalny sposób. Ma prawo, bo to ja jestem Morrissey, a wy? wy nie jesteście Morrissey.

I wiecie co? Chciałabym się kiedyś przekonać, jakie to uczucie stanąć na scenie, mieć pod sobą gromadę całkowicie oddanych wielbicieli i móc z nimi zrobić niemalże wszystko. Rzucić się w falę, oblać ich najdroższą whisky (szkoda by było...), czy po prostu ukłonić się i nagle wyjść (albo nawet i się nie kłaniać). Przecież to oni kupili bilet, zapłacili i wyrazili chęć udziału w przedstawieniu. Czy to nie jest tak, że im więcej wrażeń, tym lepiej? Bo choć najpierw się złoszczą, przeklinają i żądają zwrotu pieniędzy za bilet, potem przyznają, że i tak było warto, a sam artysta w swej kreacji zwyczajnie nie zawiódł.

Czy się go lubi, czy wyśmiewa, jedno trzeba przyznać- to niesamowita i nietuzinkowa osobowość. Nie jestem w stanie wskazać muzyka o równie ogromnej charyźmie i przerośniętym, monstrualnym, wylewającym się zewsząd ego. Teatralny, przesadny, chwilami szalejący jak któryś z kabareciarzy. Jego Wysokość Morrissey.

Sixteen, clumsy and shy - that's the story of my life

Co sprawiło, że kolejny raz poszliśmy razem na mocną, czarną herbatę i spędziliśmy razem kilka listopadowo-styczniowych dni? Chyba to, co zazwyczaj- jego tumblerowa wszechobecność. Książę ciemności, starannie uczesany, fotogeniczny proto-hipster w wintydżowych okularach, złotousty adorator melancholii, opuszczenia i niekochania. Znakomity tekściarz, którego każdy wers dziwnym trafem idealnie komponuje się gdzieś pomiędzy smutnymi czarno-białymi rysunkami ze
skulonymi nastolatkami, a zdjęciami pełnymi tabletek, ostrych narzędzi i innych jasnych komunikatów: I wear black on the outside 'cause black is how I feel on the inside. Morrissey i jego wypielęgnowana twarz, czy gifowe wycinki z najbardziej znanych występów na wszelkich tumblerach i zupach pojawiają się szalenie często. Nie wiem, czy wszyscy repostujący są w pełni świadomi jego tożsamości, ale jako internetowy nołlajf, nie sposób się na niego w którymś momencie nie natknąć. Podobnie, bardzo często towarzyszy wszystkim szarym bohaterom filmowym w zmaganiach z życiem. W jakiś przedziwny sposób reżyserom prawdopodobnie utarło się, że krótki urywek Smithsów gdzieś w tle automatycznie podkreśla alienację postaci, jej wyobcowanie i wycofanie. I tak w "500 Days Of Summer" samotny i niedopieszczony Tom spotyka uroczą Summer przy wtórze "There Is A Light That Never Goes Out", a Charlie z "Perks Of Being A Wallflower", daje się wszystkim poznać jako dziwoląg w związku z zamiłowaniem m.in. do piosenki "Asleep".

Gasping - dying - but somehow still alive

Za każdym razem, kiedy rozmawiam z kimś o Morrisseyu, odruchowo zastanawiam się, czy on ciągle jeszcze żyje i jak to możliwe. Interpretowanie jego smętnych piosenek i odnajdywanie w nich wszystkich możliwych odcieni smutku skłania mnie do ogromnej dozy współczucia pomieszanej z niepewnością o jego los. Trudno się nadziwić, że osoba tak bardzo unloveable i miserable, wciąż dzielnie stąpa po tym łez padole. Było przecież obok niego mnóstwo innych genialnych twórców, których złamała trudna do zniesienia rzeczywistość. Zarówno przepełniony katastrofizmem Jim Morrisson, człowiek-nikt, Elliott Smith, czy Ian Curtis dali się pokonać wiekowi klęski (nieudolnie cytując Mickiewicza). Co na to Mozza? Zdaje się, że kolejny raz figlarnie puszcza do swoich wielbicieli oko i zdaje się mówić: co wy możecie o mnie wiedzieć ("wy, ludzie"- rzekłby Werter).

I to absolutna słuszność, jaki naprawdę jest Morrissey- nie wie nikt. Po obejrzeniu niesamowicie udanego i wciągającego dokumentu "The Importance Of Being Morrissey" mam wrażenie, że wszyscy najbliżsi muzyka nie traktują go jako przyjaciela, a jako niespotykane i nieodgadnięte zjawisko. Książę ciemności, drama queen, czy rockowa primadonna...? Zdaje się, że jego własna matka może mieć poważne wątpliwości, co wyrosło z jej syna. (gruszki na wierzbie, śliwki na sośnie...). 

I don't dream about anyone - except myself

Powszechnie traktowany jako nadwrażliwy narcyz, bardziej podobny do Oscara Wilde'a niż sam Oscar Wilde, wiecznie niezdowolony i sceptyczny romantyk. A co jeśli tak naprawdę to wszystko jedna wielka kpina ze wszystkich, którzy właśnie tacy są lub bywają? Bono dobitnie zaznaczył, że Mozza to żaden smutas, a człowiek o ogromnym poczuciu humoru, zdystansowany, umiejętnie ukryty pod barwną maską- "fani mają go za nieszczęśliwego, bo sami są nieszczęśliwi". I nad tym nigdy wcześniej więcej nie myślałam, zawsze widziałam jedynie  tę oczywistą, deszczową stronę chłopaka, którego nikt nie zechciał ukochać. Teraz jednak wydaje mi się, że mimo wszystko, to naprawdę musi być silny i pewny siebie facet, całkowicie zdolny do panowania nad swoim doskonale zaprogramowanym, wykreowanym życiem. Dandys, pyszałek, laluś- call me morbid, call me pale. Wszystko jedno, najważniejsze, że on się sobą bawi, przyjmuje dowolne twarze i może zejść ze sceny, jeśli akurat zapachnie mu pieczonym mięsem. Może to tylko ktoś, kto przede wszystkim szukał swojej miłości do samego siebie, a nie tych wszystkich innych około-miłosno-związkowych farmazonów...?

Don't forget the songs that made you cry and the songs that saved your life

Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Wszystko to jedynie moje przypuszczenia i pewnie daleko idące nadinterpretacje. Co sprawiło, że ja zaprzyjaźniłam się z Morrisseyem? Zdecydowanie moje zamiłowanie do porządnych tekściarzy. Oprócz niego i Jarvisa Cockera, nie umiem wskazać innych, którzy umieliby tak perfekcyjnie (lub choć w połowie tak doskonale) nakreślić w krótkich piosenkach historie pełne emocji, uczuć i rozdarcia. Pomijając, na ile jest to literacko-meliczna fikcja, a na ile prawda, słuchając tych wszystkich zgrabnie posklejanych słów, nie da się nie ulec temu czarującemu panu. W tekstach Mozzy najbardziej chwytają mnie szczegóły, momenty, jak wspomniana wcześniej krótka wstawka o tym zabawnym, a samotnym mężczyźnie. Ujęcie drobnych, przygnębiajacych rzeczy, introwertyczne, intymne wyznania pomieszane z rozpaczliwymi prośbami o szczątki miłości. Goethe powiedział kiedyś, że musiałoby być z kimś bardzo źle, jeśli nigdy w życiu nie miał wrażenia, że "Werter" powstał właśnie dla niego. Ja powiedziałabym to samo o całej twórczości Morrisseya. W stanach ogólnej rozpaczy i rozbicia nie można chyba trafić na bardziej adekwatne i dobitne teksty. W moim osobistym rankingu, nikt nigdy nie wyraził lepiej niezadowolenia z życia i obcowania z ludźmi, niż jeden z moich ulubionych cytatów z "Frankly, Mr. Shankly":

Sometimes I'd feel more fulfilled
Making Christmas cards with the mentally ill

Chciałoby się zaraz zawtórować jeszcze czymś jeszcze bardziej oczywistym i mocnym. Genialnym postulatem, który pewnie każdy najprawdziwiej-prawdziwy introwertyk mógłby umieścić na wycieraczce pod drzwiami, albo starannie wyhaftować na makatce nad kuchennym stołem:

Why do I give valuable time
To people who don't care if I live or die ?

Czy jakikolwiek inny muzyk tak genialnie, prześmiewczo i poetycko zamanifestował swoją odrazę do całego świata? Rozsmakowywał się w powolnym uciekaniu do swojego własnego? Zniecierpliwiony krzyczał, że I am human and I need to be loved just like everybody else does, czekał na good times for a change, a potem zapowiadał najpiękniejszą wizję śmierci, najdoskonalsze, nietuzinkowe wyznanie miłości:

And if a double-decker bus
Crashes into us
To die by your side
Is such a heavenly way to die

"Trzeba mieć duży takt, żeby skończyć trzeci akt"- trzeba mieć ogromny takt i jeszcze większy talent, żeby w ten sposób mówić o uczuciach. Swoich, nieswoich, nieważne. Cała kreacja, pietyzm i emocje żywcem wzięte z czyjegoś zapłakanego pamiętnika. W moim osobistym rankingu morrisseyowych dumek, zdecydowanie wygrywa jednak "Asleep". Zawsze mam wrażenie, że to jedna z najbardziej osobistych, nieudawanych i nienapuszonych piosenek. Pozbawiona całej otoczki kołysanka kogoś z męczącą bezsennością.

Let me whisper my last goodbyes, I know, it's serious

Wszystko to jednak to moje domysły i domniemania. Morrisseya prawdopodobnie nigdy nie poznam i bardzo dobrze, bo pewnie szalenie bym się go bała, albo doświadczyła żenująco- niezręcznego spotkania at the cemetery gates. Niech nam Mozza żyje długo i szczęśliwie w jakiejś wygodnej willii, niech czytuje Keatsa i niech naburmuszony opuszcza wszystkie sceny świata, zostając na tej jednej, jedynej. Swojej.

A ja tymczasem idę umyć kubek po herbacie i zaczynam się szykować na zupełnie inne spotkania z zupełnie innymi przyjaciółmi.



Podsumowując:

Morrissey: geniusz/10
Teksty: Morrissey/10
Smutek: Morrissey/10

Herbata: 4/20, bo Lipton zszedł na psy - I'll never make that mistake again !

A jako bonus coś jeszcze smutniejszego od oryginału: (da się? da się!)