4/19/2015

They'll only miss you when you leave

Przez długie i wyjątkowo nużące lata mojej przedstudenckiej edukacji, zmierzyłam się ze wszystkimi lekturami. A właściwie, bijąc się umiarkownie grubym tomem w pierś- z prawie wszystkimi. Niedługo przed maturą zmogła mnie absolutnie schematyczna i do cna moralizatorska "Dżuma". Spanikowana, współudzielałam się w ogólnopolskim zawieszaniu strony klp.pl, a na kilka godzin przed egzaminem powtarzałam plączące się francuskie nazwiska i modliłam się do bogów wszystkich religii, żeby ta paskudna zmora nie dotarła do maturalnego arkusza. Szczęśliwie, los okazał się łaskawy. A nawet bardzo łaskawy, bo gdyby nie ta jedna nieprzeczytana książka, nie miałabym okazji na cały szereg ciekawych historii, które, być może, kiedyś i mi przydadzą się do pisania własnej. Jeśli nie książki, to krótkiego opowiadania, rymowanego wierszyka, albo chociaż haiku na marginesie zeszytu w kratkę.

Od podstawówki starałam się zrozumieć fenomen i ważność koszmarnych opowiadań o niezrównoważonym Robinsonie Crusoe, brudasie Sawyerze, czy o przestraszonych białych dzieciach wśród ciemnoskórych dzikusów. Po nocach śniły mi się okropne ilustracje z literackich zakalców Konopnickiej, które ktoś zdecydował się wepchnąć między lukrowaną "Anię z Zielonego Wzgórza", a płaczliwe nowelki Prusa. W gimnazjum dzielnie brnęłam przez "Krzyżaków", a na przerwach wyjaśniałam koleżankom, kto w końcu wygrał tę bitwę pod Grunwaldem (tak było, to najprawdziwsza prawda). Z odruchem wymiotnym połykałam stronę po stronie "Syzyfowych prac", a zagryzałam kompletnie przejedzonym i chyba już wybitnie nieświeżym Mickiewiczem. W liceum bywało lepiej, przez chwilę skrycie kochałam się w Kmicicu (mój ulubiony Andrzej zaraz po Chyrze!), a i nawet zniewieściałego Cezarego Barykę mogłabym przytulić za jego naiwność i monty pythonowską wiarę w szklane domy.

to zdjęcie ma mało wspólnego z notką, ale musiałam je umieścić, bo jest rewelacyjne

Skonfrontowałam się ze wszystkimi dziełami lub prawie-dziełami, które ktoś uczony uznał za kluczowe, ważne i sensowne w edukacji młodego czytelnika. Do większości tytułów prawdopodobnie już nigdy nie wrócę, ale mam je za sobą i dumnie mogę powiedzieć, ciągle istnieją gdzieś w moich najbardziej odległych zakamarkach świadomości. Mimo to, do tej pory nie jestem w stanie zrozumieć tego, dlaczego w spisie lektur dla II klasy gimnazjum znalazł się "Mały Książę". Książeczka na pozór dziecięca, bogato i ciekawie ilustrowana, utrzymana w konwencji bajki. Łamała mi serce, duszę i wszystko inne, co można złamać świeżo upieczonej nastolatce, która snuje się po korytarzach jak mimoza i czyta Poświatowską "dla poprawy humoru". Łamała mi też serce, gdy podsłuchiwałam opinie koleżanek. Dorosłych, rozsądnych i zdecydowanie zbyt dużych na takie historyjki dla maluchów.

Wstyd się przyznać, ale przez długi czas podobne zdanie miałam o Kubusiu Puchatku i całej serii o mieszkańcach Doliny Muminków. Zaczytywałam się w dorosłych książkach, spisywałam do notesu najcięższe wersy Norwida, niezbyt udanie próbowałam recytować z pamięci Tuwima i szerokim łukiem omijałam to, co urągało mojej powadze i rzekomej dojrzałości. Kubusia odczarowałam dość dawno temu, z Muminkami zaprzyjaźniłam się razem z nadejściem tegorocznej wiosny. Kolejny raz siłą sprawczą okazał się tumbler przesiąknięty smutnymi wycinkami z poszczególnych części, a ja w końcu postanowiłam mądrze wykorzystać swoją uniwersytecką kartę biblioteczną i wyczerpałam limit wypożyczeń na cieniutkie książeczki Tove Jansson.

Brzuchate stworki od zawsze kojarzyły mi się z dość irytującą dobranocką, która wkradała się pomiędzy moje ulubione odcinki "Madeleine". Choć były pierwszym filmem, który widziałam w kinie, zapamiętałam je jedynie jako przyczynę chrapania mojej mamy na wyjątkowo nudnym seansie. Nie jestem do końca pewna, czy to seria docelowo pisana do najmłodszych. Niekoniecznie znam się na dziecięcych książkach, a i samej zdarza mi się zapominać, że kiedyś beztrosko biegałam po podwórku w krótkiej sukieneczce i wykrzykiwałam nieskładne zdania. Trudno mi ocenić i przewidzieć, jak całą historię odbiera dziecko- na co zwraca uwagę, ile do niego dociera i czy wieczorne spotkanie z Muminkami kończy z uśmiechem na buzi, czy też chowa się pod kołdrę i drży w obawie przez Buką. Ja swoją lekturę zaledwie kilkudziesięciu stron musiałam kilka razy przerywać, bo rozkruszała mnie na cząstki, które niekoniecznie dało się szybko poskładać w całość.

Przede wszystkim, zupełnie przypadkowo zaczęłam przygodę z Muminkami od nietypowej części- "Doliny Muminków w listopadzie". Nietypowej, bo pozbawionej głównych bohaterów (a także Buki, Małej Mi i Hatifnatów). Pełnej tęsknoty, niewyobrażalnej, ciążącej pustki i sieci wspomnień utkanej gdzieś w zakurzonym, niezamieszkałym pokoju. Cała historia to nic innego, a mistrzowskie przedstawienie postaci przewijających się we wszystkich tomach. Wcale nie bajkowo kolorowych i radosnych, a lekko zdziwaczałych, introwertycznych i zupełnie nieporadnych. Liczne ilustracje autorki przybliżają grupę hiperbolicznych, uniwersalnych i przerażająco zhumanizowanych istot o bliżej nieokreślonym pochodzeniu. Zawieszone poza realnym światem, wydają się być bardziej wiarygodne i przemawiające niż nie jeden ludzki bohater literacki.

Włóczykij zachowywał ostrożność, ale niczym się właściwie nie interesował i nie obchodziło go, dokąd idzie- chciał tylko iść dalej.

Jako pierwszy, do podróży w stronę Doliny Muminków przygotowuje się Włóczykij, przeważnie milczący, spokojny i stonowany outsider. Jego życie, jak w piosence Manaamu, to ciągłe "rozstania i powroty", które nawet już nikogo nie dziwią- "zbudzą się przyjaciele i powiedzą: 'odszedł, widać jesień się zbliża". Ten wilk stepowy powraca do Muminków, żeby dokończyć swoją piosenkę. Bez bliskich osób brakuje mu ostatniego taktu, kody, niezbędnego dopełnienia. W piękny i wzruszający sposób nakreśla wizję idealnej rodziny- ciepłej, pełnej zrozumienia, akceptacji i takiej, w której nikt nie czuje się nieswojo ze swoją odmiennością, a milczenie potrafi wyrazić więcej niż czcza przyobiednia paplanina.

Filifionka wiedziała, że nadeszła jesień, i zamknęła się w środku. Jej dom wydawał się całkowicie nieprzystępny i opustoszały.

Zaraz po nim w drogę wyrusza Filifionka, zapracowana perfekcyjna pani domu o samotnym życiu zamkniętym w wysprzątanym, pustym mieszkaniu. Dbająca o nigdy nieużywaną zastawę, gotująca obiady dla nikogo, zajęta szeregiem czynności substytujących prawdziwe, nieco weselsze życie. To istotka przepełniona iracjonalnymi lękami, przerażona jakąkolwiek formą bałaganu i atakiem moli, sparaliżowana myślą o swojej bezużyteczności i byciem zupełnie nikomu niepotrzebną. Rysowała mi się jako zgorzkniała, podstarzała kobieta, której w odpowiednim momencie nikt nie zapragnął pokochać. Wysuszona, budująca dom na szczątkach swoich uczuć i rozpaczliwie czekająca na chwilę, gdy ktoś uzna ją za mile widzianą i pożądaną- "zobaczyła po raz kolejny, że ma za dużo porcelany, kto to wszystko dostanie, jak ona umrze?"

Paszczak obudził się powoli i gdy tylko stwierdził, że jest sobą, zapragnął być kimś innym, kimś kogo nie znał.

Kolejna postać przemówiła do mnie najbardziej i chyba na zawsze pozostanie moją ulubioną. Smutnie ulubioną, bo odnajdywanie siebie w tak ponurym bohaterze nie jest najprzyjemniejsze. Paszczak, niechętny wszystkim prozaicznym, codziennym czynnościom, pragnie tylko tego, by innym wiodło się jak najlepiej. Udziela rad, poucza, stara się poukładać wszystko wedle swojego wspaniałomyślnego planu, a nikt nie chce się nad nim pochylić i posłuchać, co ważnego ma do powiedzenia. Stara się i stara, męczy, produkuje, by kończyć każdy dzień z myślą, że bywają istoty lepsze od niego i że właściwie chyba mógłby wcale nie istnieć. Miał też żaglówkę, mógł uciec na niej dokądkolwiek, ale nigdy nie znalazł czasu, by nauczyć się żeglowania. To stworek z ogromnym potencjałem, który z wielu przyczyn zdaje się bezpowrotnie ulatywać. Mógłby wyrwać się ze swojego domku, ruszyć w świat po przygodę, ale zwyczajnie nie umie zrobić pierwszego kroku i zamyka nocą oczy z takimi samymi, smutnymi przemyśleniami. Bo przecież i tak nic nigdy się nie zmieni.

Jeśli cokolwiek ma być zrobione, to zawsze jest tak, że jeden buduje, a drugi znosi deski. Rozumiesz? Homek nic, tylko patrzył. Wiedział, że on jest tym drugim.

Obok Paszczaka pałęta się mały chłopiec, Homek Toft. Opuszczony i niedokochany, tęskni za Mamą Muminków- ta jawi mu się najwspanialszym cudem i najcieplejszą istotą na całym muminkowym świecie. Nie przyjmuje do wiadomości, że jakakolwiek mama mogłaby się złościć czy krzyczeć. Homek szuka swojego miejsca i osób zdolnych otoczyć go opieką, nocami czytuje trudne książki i interesuje go niemalże wszystko, co pobudza jego dziecięcą wyobraźnię.

Do gromadki dołączają jeszcze Wuj Truj i Mimbla. Pierwszy to staruszek, którego od dawna nikt nie traktuje z należytym szacunkiem. Wszyscy uznają go za zupełnie niedołężnego i niezdolnego do jakichkolwiek przejawów życia. Mimbla, siostra Małej Mi, to lolitka świadoma swojego czaru i uroku. Nieco pyskata, pyszna i zarozumiała, przesadnie dbająca o swoją urodę.

Bohaterowie spotykają się w pustym domu rodziny Muminków, trochę sprzątają, trochę krzątają się po pustych pokojach, dbają o dostojnego Przodka z obrazu. Próbują się ze sobą dogadać, a ich wszystkie słowa zdają się krążyć wokół zupełnie innych światów. Ktoś znowu czuje się niepotrzebny, komuś brakuje porządnego przytulenia, ktoś po drodze się gubi i trzeba go szukać. Nie dzieje się nic spektakularnego, wszystko przypomina każdą przeciętną rodzinę, nieraz szalenie nudną i serialową, czasami dramatycznie skłóconą. W całej książeczce nie chodzi o to, co się dzieje, a o to, w jaki sposób się dzieje. Jak kolejny z bohaterów próbuje nabrać odrobiny więcej kolorów, wyrazić swoje zdanie, odważyć się na coś nietypowego i "szalenie" innego. Każdy przeżywa ten jeden moment, kiedy coś w środku jego pękatego ciałka pęka i zmusza do kilku słów prosto z serca.

Całą magię tomiku odnalazłam w sposobie przedstawiania bohaterów. Wiele bym dała, żeby móc tak trafnie i dobitnie określić ich kilkoma zdaniami, dodać pojedyncze dialogi i naszkicować w głowie czytelnika dokładny, psychoanalityczny wręcz obraz postaci. Tove Jansson zostawiła mnie z głową pełną kotłujących się myśli, spostrzeżeń i refleksji w przerwach od czytania, kiedy wodziłam wzrokiem za odbijającymi się od szyby kropelkami marcowego deszczu. A na kolanach przecież miałam 150 maleńkich stron książki z obrazkami na co drugiej stronie.  

W Muminkach rozgrywa się fantastycznie autentyczna dumka o samotności, potrzebie przynależności, bycia kochanym i użytecznym. Nie brakuje spostrzeżeń o dorastaniu, walce ze złym humorem i godzeniem się ze swoją prawdziwą naturą. Kłują krótkie zdania, trafne spostrzeżenia, dwuznaczne myśli. Czasami trochę wstyd, czasami trochę dziwnie i nieswojo, bo to przecież książka dla dzieci...? Może to wszystko jest weselsze, niż się wydaje? Nie mrozi skandynawskim chłodem i nie nakrywa pustką długich i ciemnych listopadowych dni?

Być może ze mną jest coś nie tak, być może Filifionka wcale nie chciała się powiesić, kiedy dyndała na czerwonej lampie. Być może Przodek w piecu nie ma zupełnie nic wspólnego z Holocaustem. Być może ja nie powinnam studiować tej swojej psychologii i nie powinnam czytywać książek dla dzieci. Może nigdy nie byłam dzieckiem podszyta, a może właśnie teraz przejawia się mój wzmożony okres dziecięcości.

Nie wiem. Jedno jest pewne. Muminki to mądra książka. Ale mimo wszystko, nigdy nie przeczytałabym jej swoim dzieciom, których zresztą mieć nigdy nie będę. (amen)

#buka #muminki #strach #zło


Podsumowując:

podsumowania nie będzie, bo się rozkleiłam, głupia baba 10/10



when it's time to leave

3/18/2015

Smutasy i mazgaje

Bojkotuję walentynki. Cały arsenał lukrowo różowych dupereli przestał mnie bawić i zachwycać mniej więcej w drugiej klasie podstawówki, kiedy dostałam ostatni w swoim życiu walentynkowy prezent od ówczesnej przyjaciółki - serduszkową ramkę na zdjęcie o mikroskopijnym rozmiarze (wtedy też przestały mnie bawić wszelkie kontakty towarzyskie, wychodzenie z domu bez konieczności oraz inne oznaki względnej żywotności...). Mój sprzeciw temu komercyjnemu, tak zwanemu świętu, absolutnie nie jest żadnym manifestem nieszczęśliwej wielbicielki kotów, maniaczki spożywania nutelli chochlą od zupy, czy fanki oglądania Bridget Jones w towarzystwie wiadra rozpuszczających się lodów o najsłodszych smakach świata. Zwyczajnie nie wiem, dlaczego mam celebrować dzień smutnie przypominający o tym, że większość sparowanych ludzi potrzebuje szczególnej daty, wyjątkowego bodźca, żeby wskrzesić między sobą jakiekolwiek uczucia, zmusić się do standardowego wyjścia do kina, albo, brzydko mówiąc (pardon), nagłego zastąpienia majciochów w różowe misie na te bardziej fikuśne- czarne, a może nawet i perwersyjnie czerwone.

W tym roku moja walentynkowa niechęć nabrała jeszcze większego kalibru. Przez chwilę, krótką i płochliwą chwilę, zamierzałam dołączyć do przyjaciółki i w ramach względnej rozrywki pójść do kina w mojej rodzinnej mieścinie na "50 twarzy Greya". Szczęśliwie, w porę się opamiętałam i nie wsparłam finansowo fenomenalnej kobiety, która, nie umiejąc pisać, napisała książkę (doprawdy, w moim pojmowaniu świata, taki cud może się mierzyć jedynie z niepokalanym poczęciem). Oczywiście, film pewno wkrótce obejrzę, jeśli nie ze zwyczajnej ciekawości, to dla samej wartości poznawczej i bycia na czasie. Grey poszedł w chwilowe zapomnienie, a zamiast niego, na przekór wszystkim rozszalałym kobietom i ich partnerom w srebrnych krawatach, wybrałam "Kebab i horoskop", długometrażowy debiut Grzegorza Jaroszuka. W zamyśle słodko-gorzką odtrutkę na wszystkie serduszka, kwiatuszki, różyczki i inne choroby, z naciskiem na te zawdzięczane podobno niejakiej Wenerze.

Krótko mówiąc, a właściwie krótko pisząc, "Kebab i horoskop" to zaledwie 72-minutowa opowieść o ludziach, którym w życiu się nie wiedzie. "Kebab" (jak zawsze ślamazarny i tłustowłosy Bartłomiej Topa) rzuca swoją zacną pracę w tureckiej jadłodajni pod wpływem ślepej wiary w horoskopy- pisane przez redaktora mającego wątpliwą przyjemność stołowania się właśnie w tym lokalu (Piotr Żurawski). Między mężczyznami dochodzi do konfrontacji. Obaj, pozbawieni pracy i zrezygnowani, decydują się wcielić w specjalistów od marketingu i zarabiając w ten sposób, wskrzesić jeden z zapomnianych sklepów z dywanami. Dogłębnie poznają zahukanych pracowników, dzielą się z nimi swoimi natchnionymi pomysłami i przeprowadzają rzekomo zbawienne warsztaty.

uwaga, rebus- pierwsze trzy osoby, które w komentarzu podadzą prawidłowe rozwiązanie zagadki, otrzymają unikalny kupon do realizacji absolutnie niczego (chciałam nagrodzić 10 osób, ale obawiam się, że aż tyle nie czyta tego bloga)

Gdyby spojrzeć na całą historię bez cienia choćby najmniejszej refleksji, całość przedstawia się jako sympatyczna, łatwa w odbiorze komedia. Nieraz wyjątkowo śmieszna, nieraz nieco słabsza w swoich żartach. Potwierdzeniem zdecydowanie mogą być reakcje widzów w sali- miałam wrażenie, że jedna rodzina, która okupowała miejsca obok mnie, zdawała się być uosobieniem puent wszystkich historyjek z "Chwili dla ciebie". Śmiechom nie było końca, powtarzali sobie kolejne kwestie, łapali się za brzuchy i co rusz wybuchali rubasznym chichotem doprowadzającym mnie do konwulsji. Mimo to, towarzyszący mi od urodzenia sceptycyzm i towarzyszące pewnie od samego życia płodowego ponuractwo, kierowały mnie do tego, żeby wszystko odbierać nieco inaczej. Owszem, "Kebab" obfituje w absurdalne, pachnące czeskim humorem sceny, tylko jeśliby rozłożyć je na czynniki pierwsze, pod każdą z nich kryje się wyjątkowo szara i smutna podszewka. Początkowo zabawni bohaterowie, w miarę poznawania, odkrywają swoją niemoc, zawieszenie w beznadziei i dezorientację co do życiowych dróg, którymi potencjalnie mogliby dokądś powoli dreptać.

Przede wszystkim, pracowników sklepu optymizmu i sukcesu uczą dwaj faceci z przypadku. Tak naprawdę żaden na niczym się nie zna, obaj nic szczególnego nie osiągnęli i chwilowo specjalizują się w ulepszaniu życia innych, bo sami nie mają lepszego pomysłu na siebie, a to się przecież aktualnie sprzedaje. Co ważne, mimo że udzielają wsparcia totalnie zieloni w coachingu, marketingu i innych ingach, ich rady mają nieoczekiwanie pozytywny skutek. Znużeni życiem sprzedawcy łykają prawie wszystko i choć są zmuszani do niedorzecznych ćwiczeń, nie protestują, wierząc, że a nóż coś im pomoże w pokonaniu życiowej stagnacji. Przestraszeni potencjalnym klientem, milczący, wycofani, schowani gdzieś między puchatym dywanem, a chodnikiem do przedpokoju. Tworzący całe drugie dno pozornej komedii, wyjaśniający, skąd wśród etykietek filmu pojawia się dramat.

Na czele tej osobliwej gromadki stoi kierownik (rewelacyjny Andrzej Zieliński), ponury, siwiejący facet w średnim wieku, z rodzaju tych, którzy zapinają swoją koszulkę polo na ostatni guzik. Szef, doskonale świadomy braku jakichkolwiek klientów, próbuje maskować niepowodzenia - jest dobrze, ale może być jeszcze lepiej. Do przesady delikatny, boi się nawet wspomnieć o finansowych stratach swojego magazynu. Nikogo nie chce urazić, nikomu nie chce sprawić przykrości, a kiedy nie wie, co ma ze sobą zrobić, spędza popołudnia na wysokim dachu budynku i obserwuje absolutne nic- reklamy, anteny telewizyjne, przewody elektryczne i niebo o szaroniebieskim, lodowatym odcieniu. Sam nie do końca radzi sobie z cieplejszymi uczuciami, zimny i szary, jakby bał się czegokolwiek, co mogłoby go nieco skruszyć. Hobbystycznie podnosi ciężarki, a przy obiedzie swoim monotonnym głosem kłóci się z żoną o imiona dla złotych rybek. John, George, Ringo, Paul. A może Paul, George, Ringo, John. Jak gdyby nie miał żadnych innych tematów do rozmów i utkwił w tym przerażająco smutnym momencie życia, kiedy z najbliższą osobą można już tylko prowadzić spory o najdrobniejsze i najmniej istotne rzeczy.

luźne skojarzenia
A gdyby nie to, przy stole panowałaby przeszywająca cisza. Cisza, której w filmie nie brakuje. Nie obfituje w żadne przebojowe soundtracki, a skupia się na napięciu między tymi, którzy zadają pytania, a tymi, którzy nie są w stanie na nie odpowiadać. Chwilami można odnieść wrażenie, że wręcz słyszy się zakłopotanie bohaterów, obserwuje się ich usta próbujące powiedzieć choć słowo i w niepokoju czeka się na choć jedno pełne zdanie.

Zaraz za kierownikiem, w sklepie panoszy się kasjerka (Barbara Kurzaj), porządnie zwichrowana podstarzała paniusia przeżywająca drugą młodość. Zakochana w internecie, oczarowana wszystkimi mediami, próbująca przemiany w długowłosą hippiskę. Kobieta przenosząca swoje życie do wirtualnego świata do tego stopnia, że gotowa gościć przyjaciela z internetu- Azjatę, który przyjechał do Polski, żeby popełnić samobójstwo. To także niezrozumiana artystka, istota stworzona do najwyższych celów, rozmiłowana w orientalnej kuchni, egzotycznej muzyce, a gdy trzeba, nawet i w samym marketingu. Uduchowiona i przekomiczna w swym odtrącaniu wszystkich nie spełniających jej wewnętrznych wymagań.

Za nią chowa się młoda stażystka (Justyna Wasilewska), dziewczę o dużych, niewinnych lalkowatych oczach i chudych nóżkach w balerinkach. Cichutkie, spokojne i przypominające popiskującą od czasu do czasu myszkę. Dziewczyna z przymusu gości w swoim mieszkaniu matkę- zwariowaną i płaczliwą neurotyczkę żyjącą wizją rychłego znalezienia sobie nowego męża. Początkującą sprzedawczynię dywanów ma na oku równie młody chłopak, nieszczególnie udany elektryk (Tomasz Schuchardt), postać, która całkowicie rozkruszyła mi serce. Jego życie poznajemy głównie ze scen łóżkowych. I, uwaga, nie mam tu na myśli żadnego seksu, czułych przytulań, ani chociaż buziaków na dobranoc (może jednak było trzeba iść na Greya…?). Niegdyś zapalonemu fanowi piłki nożnej, żona co noc czyta kolejny rozdział z książek o futbolu. Pozwala wybrać tom, dość umiejętnie udaje, że się tym interesuje, a na urodziny córeczki piecze tort w kształcie piłki i żartuje, że może kiedyś mała zacznie grać w jakiejś drużynie. Aranżuje rozmowy o sporcie, włącza mecze i zdaje się robić wszystko, żeby jak najbardziej dogodzić swojemu małżonkowi. Zapatrzona, bez granic zakochana, spotyka się z tym, co w "Kebabie" wszechobecne- z pustką. Rozmowy się nie kleją, cisza zaczyna ciążyć, a wszystkie próby przekazania sobie odrobiny ciepła, kończą się fiaskiem i improwizowanymi gadkami szmatkami.



Ostatnim pracownikiem sklepu jest "Kortazar" (przegenialny Janusz Michałowski), zamiatający podłogi stary zbereźnik, który osładza sobie starcze życie w dosłowny sposób- lubuje się we wszystkim, co połączone z kilkoma łyżkami cukru. Dodatkowo, lubi snuć odważne fantazje i jest wyjątkowo oporny na złote rady świeżo upieczonych speców od marketingu.

I tyle można o samym filmie napisać. Chwalony jako kondensujący humor rodem z Monty Pythona, zgrabnie przemyca obraz ciążącej nicości. Problemów w prowadzeniu zwykłych, codziennych small talków, prób poszukiwań własnej tożsamości, rozpadu relacji między najbliższymi ludźmi. Nie brakuje tu żartów, a i sama zaśmiałam się nie raz (choć śmiechy jednak miały koniec...). Zabawnie jest to wszystko obserwować z boku, gorzej, gdy złapie się na tym, że przecież właśnie tak przez większość czasu wygląda nasze życie. Patologiczne kontakty, ucieczki w swój własny świat- wirtualny i odosobniony, strach przed najprostszymi czynnościami, pracą, szukaniem sobie miejsca. "Kebab" zamienia ten pierwszy, radosny chichot w cichy i dość żałosny jęk kogoś, kto zdał sobie sprawę, że sam, częściej lub rzadziej, egzystuje wśród masy puchatych dywanów, a mimo to czuje, że coś go uwiera i nieprzyjemnie szczypie.

Nie widziałam jeszcze polskiego filmu o tak udanej konwencji. Broń Boże nie jest to żadna slapstikowa komedyjka, ani dramat, przy którego oglądaniu ma się jedynie ochotę na splądrowanie apteki w celu wykupienia wszystkich żyletek. Jaroszuk zostawił widza z obrazem do zinterpretowania na dowolny sposób. Można dobrze się bawić lub zdjąć na chwilę różowe okulary i odnaleźć znaczenie wszystkim zimnych filmowych tonów.

Nie ma tu nachalności, morałów i pomnikowych zdań. Całość w swoich zaledwie siedemdziesięciu minutach kojarzy mi się z ładną, zgrabną przypowiastką. Taką do połknięcia na raz, a pozostawiającą po sobie dobitny, słodko-gorzki smak.

Podsumowując:
Pustka: kebab bez mięsa/ 10
Humor: kebab z KFC/ 10
Herbata: czarna siekiera, bo nie pijam kawy, zdaje się, że angielska, a Anglicy zabijają herbatą- 2/10


...


Ludzie, kochani... coście tacy smutni?
Przecie jedziecie do pracy!



3/09/2015

Is there anybody going to listen to my story?

Beatlesi przez bardzo długi czas specjalizowali się w lekkich, łatwych i przyjemnych piosenkach o dziewczynach, które chcieli nieustannie trzymać za rękę, pisywać im pełne czułości listy czy szeptać words of love przy każdej możliwej okazji. Czterej wymuskani chłopcy w starannie dobranych garniturach zdawali się nie mieć nic do czynienia z istotami różnymi od tych modnie uczesanych, uśmiechniętych i doskonale przyozdobionych wzorzystymi, rozkloszowanymi sukienkami. Wszystko zaczęło się pomału zmieniać pod koniec 1965 roku, gdy nieco zmęczeni nagrywaniem około-pythonowskiej komedii "Help!", wrócili do studia, żeby dokończyć "Rubber Soul", pierwszy album z piosenkami, których gorzkość zdołała przewyższyć cukierkową słodycz i młodzieńczą naiwność. Dość nagle i niespodziewanie przełamali wszystkie utarte konwencje, żeby zaskoczyć czymś zupełnie innym- cięższym, mniej oczywistym, zapowiadającym absolutnie nowe muzyczne ścieżki.

Jednym z najmniej lukrowanych utworów albumu jest "Girl", melancholijna, przepełniona smutkiem i otępiającą tęsknotą opowieść. Historia, w której główne skrzypce grała dziewczyna, egocentryczna, wymagająca poświęcania jej całej uwagi i bezgranicznej troski. Dominująca, manipulująca uczuciami, do przesady dumna i niedostępna- when you say she's looking good, she acts as if it's understood. Wyrachowana i nieprzyjemnie lodowata, całkowicie nie pasowała do poprzednich bohaterek spod pióra duetu Lennon/ McCartney.

Dlaczego o niej wspominam i dlaczego znowu zaczynam swoją quasi-recenzję zupełnie dziwnym nawiązaniem? Kiedy w środku przeszarzałej, wilgotnej listopadowej nocy wyszłam z kina po "Gone Girl" Davida Finchera, jedyne co nieprzerwanie chodziło mi po głowie, to smętny refren "ah, girl!"... I zdaje się, że moje skojarzenia nie były zupełnie bezpodstawne- piosenkę z filmem łączy całkiem sporo, a i główny bohater, Nick Dunne (Ben Affleck), w którymś momencie mógłby usiąść na ławce pod opuszczonym domem i zaśpiewać smutno razem ze mną. Wplątany w szalony, toksyczny związek z Amy (Rosamund Pike) , która puts you down when friends are there.

Szalenie trudno jest nakreślić fabułę "Gone Girl", żeby przypadkowo nie zepsuć całego oglądania tym, którzy jeszcze jej nie widzieli (a zdecydowanie powinni zrobić to jak najszybciej!). Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tak zaskakującym i nieprzewidywalnym filmem, który, dosłownie i bez żadnej przesady, bawi się z widzem. Potrafi przez długi czas delikatnie głaskać po głowie i wręcz utulać, żeby za chwilę porządnie uderzyć w najczulsze miejsca, przerazić, zaniepokoić i poddać wszystko w wątpliwość. Przez ponad dwie godziny niesamowicie trzyma w napięciu i nie zapomina, żeby co jakiś czas znowu dodatkowo bodźcować, nieprzyjemnie podszczypywać gdzieś z tyłu kinowego fotela. Jeśli nie niespodziewanym zwrotem akcji, to ambientową, dziwnie spokojną muzyką, czy ujęciami w przygaszonych, zimnych tonacjach.

Wszystko zaczyna się dość banalnie i nieszczególnie zachęcająco, zdradziecko sprawia wrażenie dobrze znanego, starego motywu filmu o zaginionych. Małżeństwo niepraktykującego dziennikarza Nicka i Amy przechodzi kryzys, pomału zdaje się rozsypywać na drobne, nie pasujące do siebie kawałki. Pierwsze kroki w chmurach nie doprowadziły ich tam, gdzie oczekiwali się znaleźć. Wyczerpały się pomysły na kolejne ekscytujące miejsca do spontanicznego seksu, namnożyły przyziemne problemy finansowe i sporo międzyrodzinnych, nie do końca rozwiązanych spraw. Piątą rocznicę ślubu, zrezygnowany, poważnie myślący o rozwodzie Nick spędza w barze swojej siostry, niechętny wszystkim niespodziankom, które w domyśle planuje dla niego żona. Okazuje się jednak, że cała romantyczna gra poniekąd go ominie- kobieta ginie bez śladu. Zaczynają się intensywne, rozprzestrzenione na cały kraj poszukiwania, którym towarzyszy nieznośny medialny szum i kolejny ogrom nieporozumień i nierozwiązanych zagadek...

Przede wszystkim, Fincher w mistrzowski sposób naszkicował sylwetki głównych bohaterów. Subtelnie i niespiesznie odsłaniał ich słabe strony, stronił od wyraźnego, teatralnego zaznaczania charakterów, a wszystkie wyroki i osądy pozostawił widzowi- tylko on ostatecznie może ocenić relacje między małżonkami i bronić jednej ze stron zgodnie ze swoimi przekonaniami. Reżyser pozostawia otwarte zakończenie, takie, które potęguje zmieszanie i niepokój, zostawia z wwiercającą się głęboko w umysł myślą- co dalej? Myślą, która towarzyszy mi od prawie pół roku i raz na jakiś czas nagle powraca przy wtórze rozżalonego głosu Lennona.

Fincher zdołał również w delikatny, zakamuflowany sposób zamanipulować odbiorcą filmu i tym samym, w niektórych momentach dosadnie dać mu pstryczka w nos. Zupełnie odwaca postrzeganie postaci i całej zawikłanej sprawy, do fabuły dokleja momenty pozostawiające widza w absolutnej konsternacji i bezradności- to kto w końcu jest dobry, a kto zły? W trakcie całej zawiłej akcji moje odczucia zdawały się zmieniać i mieszać jak w kalejdoskopie. Od sympatii i chęci przytulenia po nienawiść i niesamowitą, trudną do opanowania wściekłość. Napisy końcowe pozostawiają z silną chęcią do dyskusji, walki (nawet i na pięści) o racje dla bohatera, z którym się sympatyzuje. Myślę, że ciekawe byłoby urządzenie po seansie debaty, choć pewnie większość, podobnie jak i ja, nie byłaby w stanie wydusić z siebie choć jednego składnego zdania, a raczej wolałaby w ciszy i spokoju przemyśleć wszystko od początku do końca jeszcze raz.

Prosta, jak mogłoby się zdawać, historia ciągnie za sobą wiele pobocznych wątków. Spójnych, nie rozpraszających, a skłaniających do długich przemyśleń po seansie i dyskusji z kinowymi współtowarzyszami. Jednym z najważniejszych pobocznych aspektów "Gone Girl" jest zgubny wpływ medialnego szumu. O czym trzeba wspomnieć, zaginiona Amy była powszechnie znaną osobą- jej rodzice, inspirując się pozynianami ukochanej, rozpieszczanej córki, przenieśli jej losy do serii książek dla dzieci. W związku z tym, całe Stany Zjednoczone włączyły się do poszukiwań, a wśród intensywnego newsfeedu nie brakowało zapłakanych przyjaciółek, rozszalałych, psychotycznych sąsiadek i wszystkich ludzi, którzy zwyczajnie chcieli dorzucić swoje trzy grosze. Odprawiano błagalne msze, spotykano się na nocnych czuwaniach i konferencjach prasowych z ogromem żądnych rewelacji dziennikarzy. Mąż Amy zdawał się być w tym wszystkim nieobecny, prawdopodobnie kompletnie skołowany całą sytuacją, pogonią za niekochaną żoną i udziałem we wszystkich pokazowych szopkach urządzanych przez jej rodziców, z którymi nie miał najlepszych relacji. Zwykły facet błyskawicznie zyskał medialną popularnosć w absolutnie niepożądanych okolicznościach. Zagubiony, sparaliżowany wszechobecnymi kamerami, narażony na wyciąganie wszystkich brudów z jego prywatnego życia, pozbawiony jakiegokolwiek miejsca do ucieczki. Nagle wszyscy zaczęli analizować każde jego zdanie, prześwietlać domniemane fałszywe uśmiechy i podważać nieskazitelność, by w końcu wydać niczym nieuzasadniony wyrok- on zabił Amazing Amy.
"Gone Girl" daleko do moralizatorstwa, kolejny raz wszystkie wnioski można wyciągnąć tylko samemu. Fincher nie wyolbrzymia mediów do tego stopnia jak np. robił to serial "Black Mirror", ale pozostawia otwarte pole do rozmyślań. Nie ocenia, a pokazuje z jaką łatwością można ocenić chwilowego celebrytę, ile wylać na niego jadu i jak daleko posunąć się we wszystkich bezpodstawnych osądach- od instagramowego zdjęcia dojść do oskarżeń o największą ze zbrodni.

Obok poplątanej historii zaginięcia, wciągającej i pełnej zwrotów akcji, cały film zinterpretowałam jako jedną z najsmutniejszych opowieści o najciemniejszej kobiecej stronie. Kobiety, która czyni siebie drogocennym i nieosiągalnym dziełem sztuki, zakłada najlepszą sukienkę i najwyższe szpilki, by najpierw uwieść, a później precyzyjnie wbić się cienkim obcasem we wnętrzności swojego wybranka. Mieć nad nim pełną kontrolę, dominować i, uciskając jego klatkę piersiową, dyktować mu wszystkie warunki. Może wcale nie kochanemu mężczyźnie, nawet nie lubianemu, a jedynie wybranemu. Temu, którego obrała za swój cel i którego chce. Bez liczenia się z jego zdaniem, wolą, nie mówiąc nic o uczuciach, których z założenia pradopodobnie przecież nie ma (jak to każdy facet). Za to z pełną i świadomą perfidią, zaciętością i upartością cukierkowej księżniczki ze wstążkami we włosach. Księżniczki pozostającej w ciele dojrzałej i dorosłej kobiety, którą pewnie nieprzypadkowo tytuł wciąż nazywa "dziewczyną".

"Gone Girl" niesamowicie trafnie (i zarazem boleśnie, bo aż tak prawdziwie...) pokazuje to, jak może wyglądać postawa kobiety w obliczu rozpadającego się związku. Relacji, która nie spełniła jej oczekiwań, za szybko straciła całą bajkowość i zaczęła od niej zbyt wiele wymagać. Wymagać zwyczajności i bycia odczarowaną panią domu w futrzanych kapciach, poniżająco babrzącą się z brudnymi naczyniami czy innymi przyziemnymi czynnościami. Amy nie poradziła sobie z utratą swojej cudowności, a upadek na ziemię okazał się zbyt drastyczny i bolesny, uwłaczający, poniżający. W miarę trwania małżeństwa, wciąż szukała pierwszych symptomów naiwnego i niczym nieskażonego zakochania, pierwszych uniesień i słów, które tylko słyszane po raz pierwszy zawsze brzmią wyjątkowo. Kiedy czar prysł, a małżonek nagle (taaa) okazał się leniwym i mało interesującym okupantem kanapy, postanowiła jak najbardziej go upokorzyć i we wszystkie możliwe sposoby (hm, dosłownie wszystkie...) zmusić, by wszystko było jak dawniej.

Szalenie, po trupach, w amoku. Bez minuty zastanowienia, czy jakikolwiek związek z przymusu, pozbawiony choćby najmniejszego marginesu wolności, może być udanym i szczęśliwym. Te wszystkie miłosne gry, chowanie się pod napuszoną dumą, założenie, że całą relację ma trzymać w ryzach silny mężczyzna, czy to wszystko naprawdę ma jakikolwiek sens...? Czy warto trzymać go przy sobie na siłę, uwiązać ciasnym sznurkiem i raz na jakiś czas łaskawie wypuścić na spacer na odpowiednio krótkiej smyczy? Moim zdaniem absolutnie nie, ale dokoła siebie widzę mnóstwo kobiet uprawiających takie praktyki. (ale może ja się nie znam, jesli kobieta może być męskim szowinistą, to ja prawdopodobnie nim jestem...)

Szalenie podobała mi się kreacja Bena Afflecka, co prawda nieco zbyt umięśnionego jak na leniwego dziennikarza, ale świetnego w roli zwykłego faceta z sąsiedztwa, zagubionego, nieraz wkurzonego, chcącego uciec gdzieś na piwo i odreagować cały ten bajzel dookoła. Zdziwił mnie zaś Neil Patrick Harris jako psychopata, choć bardzo się starałam, nie potrafię chyba skojarzyć jego twarzy z kimś innym niż Barney z "How I Met Your Mother" czy Dr. Horrible.

Być może kiedyś sięgnę po książkę, na podstawie której osnuto całą opowieść, ale na razie ciągle jestem pod gorzkim urokiem filmu i choć minęło naprawdę sporo czasu, "Gone Girl" nieustannie chodzi mi po głowie, dorzuca coraz to nowe pytania i zostawia je bez jasnych odpowiedzi.
Podsumowując:

Szczęście Bena Afflecka: mógł jednak nie znaleźć Amy / 10
Klimat:  don't fear the reaper/10
Niepokój: Fincher / 10

Herbata: z wrażenia wystygła, wstrzymuję się od oceny



Did she understand it when they said
That a man must break his back to earn
His day of leisure?

2/27/2015

Noc do innych niepodobna

Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.

Oskary zza kulis: zdjęcie poglądowe

Nie mogłam się powstrzymać, by nie zacząć od cytatu z Sienkiewicza, którego pompatyczny i przesadnie majestatyczny ton idealnie wpasowuje się w charakterystykę mojego zeszłego filmowego roku. Miesięcy pod znakiem filmów- lepszych, gorszych, wybitnych i tych wciąż odbijających się potężnym kacem. Nadrobiłam oglądanie wszystkich kultowych bajek, poznałam urok krótkometrażówek, ba, nawet wybrałam spośród milionów swojego ulubionego reżysera i razem z nim odkryłam istnienie symetrii.

Podobnie rzecz się miała z Oskarami- po raz pierwszy w życiu, wyjątkowo dałam się oczarować ich komercyjno-celebrycką otoczką. Czekałam na nominacje, śledziłam przewidywania, oskarowe sukienki i wszystkie możliwe ploteczki (myślałby kto!) Moja chroniczna bezsenność bez większych problemów pozwoliła mi finalnie obejrzeć prawie całą galę. Co prawda, okropnie nużącą i ciągnącą się w nieskończoność, ale poniekąd przyjemną z tego względu, że udało mi się obejrzeć większość filmów. Wiedziałam za kogo trzymam kciuki, a czyja ewentualna wygrana mogłaby skutkować u mnie (i kilka razy skutkowała...) dzikim atakiem złości i nieopisanego niezrozumienia. Odhaczenie wszystkich pretendujących do nagrody produkcji nie było niczym trudnym- kilka wyjść do kina i dwie solidne noce filmowe w zupełności wystarczyły. Nie mogę się nadziwić, że sami członkowie prestiżowej Akademii nieraz przyznawali się do powierzchownej znajomości scenariuszy. Zresztą, to dużo ujmuje całemu przedsięwzięciu, a i ja po całej tej fecie mam poważne wątpliwości, czy ta złota statuetka może o czymkolwiek świadczyć (poza chwilą na wizji i milionem wymuskanych zdjęć oraz możliwością przetopienia na sygnet).

Najlepszy film nieanglojęzyczny - "Ida"

Przewidywałam, że po oskarowej gali chociaż na jeden dzień utożsamię się z Małą Mi, zwiążę sobie kucyk na czubku głowy i z uśmiechem triumfu będę potwierdzać swoje pesymistyczne i malkontenckie przewidywania... W tej chwili jednak mam ochotę zamienić się we Włóczykija, nasunąć kapelusz na oczy i incognito zwiać do jakiegokolwiek nieskażonego cywilizacją miejsca.

W ciągu doby od ogłoszenia wyników udało mi się pokłócić ze wszystkimi możliwymi zwolennikami filmu, niedługo pewnie moje konto na filmwebie zostanie zbanowane za nieprzychylną ocenę, a sama nie dostanę od księdza rozgrzeszenia za krytyczne bluźnierstwa. Trudno też wytłumaczyć zainteresowanym, że cały film mi się nie podobał z zupełnie zwykłych, osobistych pobudek, tak samo jak nie podobają mi się koszulki z napisami i buraczki rozlane na talerzu obok kotleta mielonego. Bez żadnych ideologicznych względów, dopatrywania się, kto jest Polakiem, a kto nie jest, kto jest Żydem, a kto żydem, kto kogo pozabijał, co jest moje, a co mojsze. Dodatkowo, drogi Czytelniku, jeśli nie spodobała Ci się "Ida", bądź ostrożny, bo możesz kolejny raz okazać się cebulakiem, burakiem i jakimkolwiek innym warzywem, które pełne jest jadu, zawiści i nie kibicuje ojczyźnie naszej. Proszę Państwa, ostrożnie!
pora na giligili

Flm filmem, poświęciłam mu całą notkę, teraz warto wspomnieć o odbiorze nagrody. Czytałam wiele opinii i nie mogłam się nadziwić, że około-anglojęzyczny monolog Pawła Pawlikowskiego spotkał się z tak ogromnym entuzjazmem. Przeciągnięty do granic, wypluty na jednym wydechu, kondensujący całe mnóstwo niekoniecznie zabawnych wtrąceń. Całość przypominała mi moje nieprzygotowane podejście do matury ustnej z angielskiego: mówić, mówić, mówić, byle mówić, a nuż zdobędę punkty i sympatię komisji, opowiadając o oglądaniu niedźwiedzi w zoo. W wymowie nie zostaje dla mnie niczym więcej, a pokraczną odezwą: Polacy, pijcie moje zdrowie! ... Przedłużanie swojej pogawędki i trzymanie rąk w kieszeni nie wydaje mi się niczym eleganckim. Dobrze chociaż, że ani razu nie padło słowo-klucz całej gali: DIVERSITY. Chociaż mogłoby, bo bohaterowie czarno-białego filmu są z założenia przynajmniej połowicznie czarni…

Z konkurentów "Idy" udało mi się jedynie obejrzeć gruzińskie "Mandarynki". Obraz niezwykle urokliwy, ale dosadnie gorzki, podejmujący wyjątkowo trudny temat wojny między Abchazją a Gruzją. Absolutnie nie przepadam za takimi kinowymi problemami, ale film zostaje w pamięci i w zagadkowy sposób uwrażliwia. Polecam, jeśli nie dla fabuły, to dla wartości poznawczych. W przyszłości może kiedyś zbiorę się do obejrzenia "Dzikich historii" i "Lewiatana", choć ten ostatni (jak zwykle) przeraża mnie długością.

Temat "Idy" uważam za zamknięty. Dostała? Dostała i niechaj ma. Doszły do mnie słuchy, że Agata Trzebuchowska całkiem niedawno skończyła studia na moim przedziwnym wydziale. Czy to oznacza, że i ja mam szanse zostać piękną i znaną aktorką?

Najlepszy aktor drugoplanowy -  J.K. Simmons

Cała Leśna Góra musiała rozpłynąć się w szczęściu i euforii- statuetka dla najlepszego aktora drugoplanowego powędrowała do dr. Trettera znanego również jako J.K. Simmons. Osobiście trzymałam kciuki za Nortona- zakręconego, szalonego aktorzynę z "Birdmana", ale i nie mam nic przeciwko werdyktowi Akademii. Simmons spisał się w "Whiplashu" na tyle, że myśląc o filmie, zapominam o głównym bohaterze, a mam przed oczami złożone do dyrygowania palce surowego nauczyciela i słyszę gdzieś w głowie syczące komendy. To on, a nie tam żaden Gray naprawdę potrafił porządnie i bezlitośnie wybiczować swoich uczniów. Zarówno słowem, jak i samym paraliżującym spojrzeniem.

Przy okazji tej kategorii, chciałabym pozdrowić mamę i tatę, a także wszystkich kowbojów oraz ludzi gustujących w kapeluszach.

Najlepsza aktorka drugoplanowa - Patricia Arquette


Co należy zaznaczyć, ze wszystkich oskarowych produkcji, żadna nie rozczarowała i nie zanudziła mnie tak bardzo jak "Boyhood". Chciałabym przeprowadzić merytoryczną dyskusję o jego sensie z kimkolwiek, kto nie użyje argumentu kręcili go 12 lat. Dla mnie (a także dla mnego współoglądacza) całość niemiłosiernie się dłużyła i zdawała się być czymś w rodzaju życia do oglądania dla tych, którym brakuje swego. Miałka, nijaka fabuła, trzy godziny randowomo powklejanych scen bez głębszego przekazu i wątpliwa przyjemność obserwowania fizycznych zmian aktorów, im też pewnie zdarzało się zapomnieć, że przecież jeszcze u Linklatera w czymś tam ciągle grają. Szczęśliwie, pomimo przesadnie licznych nominacji, "Boyhood" pożegnał Oskary z jedną samotną statuetką, która wydaje mi się wciśniętą żeby mieli za te lata. Czym się zasłużyła dla kina Patricia Arquette? Nie mam zarówno bladego, jak i zielonego pojęcia. Zmieniła fryzurę, zrobiła dzieciom płatki i sprzedała mieszkanie. A, no i  przez chwilę dramatycznie leżała na podłodze w garażu. Doprawdy, tej nagrodzie nie mogę się nadziwić. Chuchałam i dmuchałam na Emmę Stone, której oczy niesamowicie przemawiały w "Birdmanie". Idealnie wpasowała się do roli lekko niezrównoważonej młodej buntowniczki, która mimo wszystko sporo wie o życiu i potrafi się porządnie wydrzeć. Nawet delikatna Keira zrobiła na mnie większe wrażenie w "Imitation Game", niż bojhudowa "mama". No właśnie, zrobiła na mnie wrażenie...



Najlepszy aktor pierwszoplanowy - Eddie Redmayne

Bez dwóch zdań, ten przeuroczy brytyjski chłopak po prostu się spisał w swojej roli. Nie dość, że bardzo sympatyczny, to i wierny w odgrywaniu sparaliżowanego Stephena Hawkinga. Czarujący, angielsko piegowaty, sprytnie łapał za serce. Fakt, że "Teoria wszystkiego" to wyciskacz łez, ale tak zgrabnie i nienachalnie skonstruowany, że nawet mi zdarzyło się wycierać po kryjomu nos. Można by zarzucić Eddiemu, że went full retard, ale to już osobiste odczucia, moim ślepowatym okiem, zwyczajnie bezbłędnie zagrał tego, którego miał zagrać i chwała mu za to. Do całego filmu mogłabym się poważnie przyczepić, ale Eddiego będę bronić jak lwica. Ot, taka słabość.


Najlepsza aktorka - Julianne Moore

Podobnie jak wyżej, z całego rozmiękczonego "Still Alice" serca kibicowałam Julianne Moore. Prosty film o niczym szczególnym zrobił na mnie ogromne wrażenie. Krótka historia chorej na Alzheimera bez żadnych dodatkowych rewelacji, moralizatorstwa i irytującej dydaktyki w subtelny (słowo-klucz!) sposób pokazuje zmagania ze swoją postępującą niezaradnością, uzależnieniem od pomocy najbliższych i poczuciem powolnego odchodzenia ze świata tych żywszych. Choć po mojej ubóstwianej "Magnolii" Andersona, Julianne kojarzyła mi się z krzykliwą neurotyczką, jako podupadająca na zdrowiu pani profesor wypadła doskonale i szalenie, niepokojąco autentycznie.
Zdziwiły mnie nominacje dla Felicity Jones i Rosamund Pike (o ślicznej różanej sukience, chyba mojej ulubionej z całej gali...). Pierwsza, poza dziewczęcą buzią, zupełnie mnie do siebie nie przekonała, a druga zaś przekonała, tyle że aż do przesady. Jako "Zaginiona dziewczyna" co prawda potrafiła wzbudzić ambiwalentne uczucia, ale to wszystko dzięki scenariuszowi, o którym Akademia zupełnie zapomniała.

Najlepszy długometrażowy film animowany  - Wielka Szóstka
Najlepszy krótkometrażowy film - Uczta

Obie bajki obejrzałam niejako ze sobą "sklejone", w kinie "Wielką Szóstkę" poprzedzała "Uczta" i zastanawiam się, czy to nie zarzutowało taką, a nie inną decyzją Akademii. Sherlockowanie na bok, długometrażowy nieco marvelowski Disney naprawdę mi się podobał. Zaskakujący, bo superbohaterski i z wielorasowymi bohaterami. Ciekawie poplątany, urzekający nadmuchiwanym Baymaxem, chwilami porządnie wciągający intrygami i przerażającym, chyba najstraszliwszym disneyowskim czarnym charakterem. Ja dałam się oczarować, ale inne zdanie miały dzieciaki w kinie, które co rusz latały do łazienki, a po godzinie któreś zniecierpliwione krzyknęło "kiedy koniec?!". "Wielka Szóstka" da się lubić i z całej nominowanej piątki, zagłosowałabym właśnie na nią. "Jak wytresować smoka 2" to nieudany i niespójny odrzut hańbiący rewelacyjną pierwszą część, a "Pudłaki" to bajka dla nikogo. Paskudna, ciemna i przerażająca, bez krzty dziecięcej naiwności czy marzycielskiej fantazji. Dwóch pozostałych produkcji nie widziałam, bo ich obejrzenie w Polsce graniczy z cudem.

Co do "Uczty", nie mam żadnego porównania, bo animowane krótkometrażówki pomału stają się nieosiągalnym dla widza cymesem, ale ta zwycięska zupełnie mi się nie podobała. Nie wiem nawet, co mogłoby mi się w niej podobać i co mogłoby zwrócić na siebie uwagę. Mignęło gdzieś pomiędzy reklamą ice tea, a spotem promującym którąś gazetę. I tyle.



Pomijam pozostałe filmy fabularne i dokumentalne krótkometrażowe, bo nie miałam tyle szczęścia, by je obejrzeć. Być może kiedyś pojawią się w którymś kinie, tak jak zeszłego roku w moim rodzinnym, dość zacofanym mieście, na długim, solidnym maratonie.
Podobnie wymiguję się od pisania o efektach specjalnych i montażu dźwięku- kompletnie się na tym nie znam i choćbym chciała, nie umiem się powymądrzać.

Najlepsza piosenka - Selma  - "Glory", wyk. John Legend (I) i Common


"Glory" mi się nie podobało, bo nie było osom. Jedna jedyna piosenka była osom i nie wygrała, więc reszta przepada w zapomnienie. Nie cierpię takiego grania na uczuciach, amerykańsko-oskarowego mesjanizmu i grom wie czego jeszcze. Samo wykonanie na gali skutecznie przyprawiło mnie o mdłości i oddaliło jakąkolwiek chęć obejrzenia "Selmy", która trafia do przepastnego koszyka: obejrzę nigdy. Skandaliczne jest pominięcie "Lego przygody" w nominacjach bajkowych, więc na pociechę chociaż Tegan & Sara mogły dostać po złotym nagim mężczyźnie. Co prawda, wykonanie na żywo było bardzo ślamazarne i niezbyt porywające, ale who cares. Lego sprytnie zaaranżowało produkt placement, ale niechaj aranżuje, nikt z Akademii i tak im łez nie powróci.
Największe zaskoczenie gali: Tegan & Sara to dwie kobiety! (byłam przekonana, że to duet damsko-męski)

Najlepszy scenariusz adaptowany -  "Gra tajemnic"


Kolejny raz mam nieodparte wrażenie, że to nagroda "na pocieszenie". "Imitation game" to bardzo przeciętny i dość powierzchowny film. Taki, który za jakiś czas Telewizja Polska mogłaby spokojnie puścić w niedzielę po Familiadzie. Nic porywającego, szczególnego, ujmującego. Ujmujący za to starał się być odbiorca statuetki. Niegdyś niezrozumiany, chciał popełnić samobójstwo, a teraz proszę, ma Oskara i już nie chce!

Jeśli kiedykolwiek ktokolwiek pozwoli mi zostać tytułowanym psychologiem, będę leczyć terapią oskarową.

  
"Grand Budapest Hotel"

  • ·         Najlepsza charakteryzacja i fryzury
  • ·         Najlepsza muzyka oryginalna
  • ·         Najlepsza scenografia
  • ·         Najlepsze kostiumy


Jeśli chodzi o cokolwiek, co wyszło spod ręki Wesa Andersona, nie ma we mnie ni krzty obiektywizmu. Gdyby tylko zdecydował się produkować płatki śniadaniowe, waciki kosmetyczne czy cokolwiek innego, wynajęłabym garaż, żeby to bez końca gromadzić i wielbić tak samo, jak samego reżysera. "Grand Budapest Hotel" to pierwszy film Wesa, który miałam przeogromną przyjemność zobaczyć i to na dużym ekranie. Symetryczne kadry, dopieszczone szczegóły, kolorowe tapety- to wszystko dostarcza mi wizualnej ekstazy. W przypadku Hotelu, dodatkowo za formą szybko truchta treść- zabawna, lekka, łatwa i przyjemna w najdoskonalszy sposób. Akademia zdaje się dzielić moje zdanie, szalenie żałuję, że wszystkie statuetki powędrowały w uznaniu całej otoczki, a lekko zapomniano o scenariuszu, reżyserze i wreszcie o najważniejszej kategorii dla najlepszego filmu. Mimo to, jestem w pełni usatysfakcjonowana z werdyktu. Trudno nie docenić scenografii, kostiumów, a nawet i charakteryzacji w tak teatralnym, dopieszczonym filmie, w którym zdaje się, że sam Wes sprawdzał poziomicą pion ścian, by całość mogła się idealnie prezentować. Muzyka Desplata to wisienka na torcie, który połykam w całości i połknę pewnie jeszcze nie raz, bo już snuję fantazje o kolejnym oglądaniu.

            "Birdman"
·         Najlepszy film 
·         Najlepszy reżyser - Alejandro González Iñárritu
·         Najlepszy scenariusz oryginalny
·         Najlepsze zdjęcia

Akademia pozytywnie mnie zaskoczyła. Obawiałam się nagród dla bardziej "bezpiecznych" produkcji, a sam "Birdman" w odbiorze okazał się dziwnie kontrowersyjnym filmem. Być może, kiedy już odpowiednio długo nad nim pomyślę, napiszę całą długą notkę, ale póki co mogę tylko potakiwać znawcom i przyznać, że to wyjątkowy i niesamowity film. Przede wszystkim, ciekawy technicznie- bez cięć, kręcony z perspektywy kogoś, kto snuje się po teatrze za bohaterami, otwiera kolejne drzwi, wbiega po schodach, oddycha pełną piersią na dachu i spogląda ze strachem w dół. Poza tym, scenariusz traktuje o tym, co najbardziej w sztuce mnie kręci- porusza relację twórca-dzieło, przeinacza starego dobrego Wertera, maluje na nowo portret Doriana Greya. Okraszony wewnętrznym monologiem głównego bohatera (świetny Keaton) i niemalże schizofrenicznymi wizjami pierzastego alter ego, uderza w trudne i zawiłe rejony ambicji, oczekiwań wobec swoich wytworów, niepowodzeń i zmagań się z samym sobą. Genialnie podsumowuje całą oskarową galę, wylęgarnię celebrytów i całe vanity fair. Choć Wesowi Andersonowi dałabym gwiazdkę z nieba i zagrała mu na każdej gitarze świata, mogę na chwileczkę o nim zapomnieć i przytaknąć Akademii. Cieszę się, że w odstawkę poszły wszystkie "Boyhoody", "Teorie wszystkiego" i około-polityczne filmy, w których strzelają, a doceniono ambitny, wymagający chwili zastanowienia film. Bo o to chyba chodzi, by wzruszać, bawić i coś po sobie pozostawiać. (oby nie niesmak i 12...no dobrze, koniec podśmiechujek z oskarowych dzieł)

Cała gala nieszczególnie mnie wciągnęła. Samo wręczanie nagród odbywało się szybko i sprawnie, zaś przerwy na reklamy, piosenki i żarciki niemożliwego do zniesienia Barneya, który podobno ma na imię Neil Patrick, były nie do zniesienia. Fakt, podobał mi się film rozpoczynający fetę, ale dalej było już tylko gorzej. Sukienki, partnerki, piersiówki. Można popatrzeć, ale kiedy to trwa w nieskończoność, pomału traci się cierpliwość i jakiekolwiek zaciekawienie. Okropnie irytowały mnie wszystkie wątki dotyczące równouprawnienia rasowego, wtrącenia feministyczne i wyciskane na siłę łzy przy każdej możliwej okazji.

Mimo wszystko, chyba wolę oglądać filmy w swoim domowym zaciszu i dyskutować o nich z najbliższymi znajomymi. Bez złota, blichtru i całej tej otoczki. Przy herbacie, o.

Podsumowując:

sukienki: Rosamund Pike/ 10 (ubrała się zgodnie ze swoim imieniem!)
werdykty: 8/10 bo jednak dali "Boyhoodowi"
nudność gali: "Boyhood" / 10
herbata: a tu zaskoczenie, dzisiaj cydr

cydr: cydr/10 zawsze i o każdej porze