Przez
długie i wyjątkowo nużące lata mojej przedstudenckiej
edukacji, zmierzyłam się ze wszystkimi lekturami. A właściwie, bijąc się umiarkownie
grubym tomem w pierś- z prawie wszystkimi. Niedługo przed maturą zmogła mnie
absolutnie schematyczna i do cna moralizatorska "Dżuma". Spanikowana,
współudzielałam się w ogólnopolskim zawieszaniu strony klp.pl, a na kilka godzin
przed egzaminem powtarzałam plączące się francuskie nazwiska i modliłam się do
bogów wszystkich religii, żeby ta paskudna zmora nie dotarła do maturalnego
arkusza. Szczęśliwie, los okazał się łaskawy. A nawet bardzo łaskawy, bo gdyby
nie ta jedna nieprzeczytana książka, nie miałabym okazji na cały szereg
ciekawych historii, które, być może, kiedyś i mi przydadzą się do pisania
własnej. Jeśli nie książki, to krótkiego opowiadania, rymowanego wierszyka,
albo chociaż haiku na marginesie zeszytu w kratkę.
Od
podstawówki starałam się zrozumieć fenomen i ważność koszmarnych opowiadań o
niezrównoważonym Robinsonie Crusoe, brudasie Sawyerze, czy o przestraszonych białych dzieciach wśród ciemnoskórych dzikusów. Po nocach śniły
mi się okropne ilustracje z literackich zakalców Konopnickiej, które ktoś
zdecydował się wepchnąć między lukrowaną "Anię z Zielonego Wzgórza",
a płaczliwe nowelki Prusa. W gimnazjum dzielnie brnęłam przez
"Krzyżaków", a na przerwach wyjaśniałam koleżankom, kto w końcu
wygrał tę bitwę pod Grunwaldem (tak
było, to najprawdziwsza prawda). Z odruchem wymiotnym połykałam stronę po
stronie "Syzyfowych prac", a zagryzałam kompletnie przejedzonym i chyba już wybitnie nieświeżym Mickiewiczem. W liceum bywało lepiej, przez chwilę
skrycie kochałam się w Kmicicu (mój
ulubiony Andrzej zaraz po Chyrze!), a i nawet zniewieściałego Cezarego
Barykę mogłabym przytulić za jego naiwność i monty pythonowską wiarę w szklane
domy.
Skonfrontowałam
się ze wszystkimi dziełami lub prawie-dziełami, które ktoś uczony uznał za kluczowe, ważne i
sensowne w edukacji młodego czytelnika. Do większości tytułów prawdopodobnie
już nigdy nie wrócę, ale mam je za sobą i dumnie mogę powiedzieć, ciągle
istnieją gdzieś w moich najbardziej odległych zakamarkach świadomości. Mimo to, do tej
pory nie jestem w stanie zrozumieć tego, dlaczego w spisie lektur dla II klasy
gimnazjum znalazł się "Mały Książę". Książeczka na pozór dziecięca,
bogato i ciekawie ilustrowana, utrzymana w konwencji bajki. Łamała mi serce,
duszę i wszystko inne, co można złamać świeżo upieczonej nastolatce, która
snuje się po korytarzach jak mimoza i czyta Poświatowską "dla poprawy
humoru". Łamała mi też serce, gdy podsłuchiwałam opinie koleżanek.
Dorosłych, rozsądnych i zdecydowanie zbyt dużych
na takie historyjki dla maluchów.
Wstyd
się przyznać, ale przez długi czas podobne zdanie miałam o Kubusiu Puchatku i
całej serii o mieszkańcach Doliny Muminków. Zaczytywałam się w dorosłych książkach, spisywałam do
notesu najcięższe wersy Norwida, niezbyt udanie próbowałam recytować z pamięci
Tuwima i szerokim łukiem omijałam to, co urągało mojej powadze i rzekomej
dojrzałości. Kubusia odczarowałam dość dawno temu, z Muminkami zaprzyjaźniłam
się razem z nadejściem tegorocznej wiosny. Kolejny raz siłą sprawczą okazał się
tumbler przesiąknięty smutnymi wycinkami z poszczególnych części, a ja w końcu
postanowiłam mądrze wykorzystać swoją uniwersytecką kartę biblioteczną i
wyczerpałam limit wypożyczeń na cieniutkie książeczki Tove Jansson.
Brzuchate
stworki od zawsze kojarzyły mi się z dość irytującą dobranocką, która wkradała
się pomiędzy moje ulubione odcinki "Madeleine". Choć były pierwszym
filmem, który widziałam w kinie, zapamiętałam je jedynie jako przyczynę
chrapania mojej mamy na wyjątkowo nudnym seansie. Nie jestem do końca pewna,
czy to seria docelowo pisana do najmłodszych. Niekoniecznie znam się na
dziecięcych książkach, a i samej zdarza mi się zapominać, że kiedyś beztrosko
biegałam po podwórku w krótkiej sukieneczce i wykrzykiwałam nieskładne zdania.
Trudno mi ocenić i przewidzieć, jak całą historię odbiera dziecko- na co zwraca
uwagę, ile do niego dociera i czy wieczorne spotkanie z Muminkami kończy z
uśmiechem na buzi, czy też chowa się pod kołdrę i drży w obawie przez Buką. Ja
swoją lekturę zaledwie kilkudziesięciu stron musiałam kilka razy przerywać, bo
rozkruszała mnie na cząstki, które niekoniecznie dało się szybko poskładać w
całość.
Przede
wszystkim, zupełnie przypadkowo zaczęłam przygodę z Muminkami od nietypowej
części- "Doliny Muminków w listopadzie". Nietypowej, bo pozbawionej
głównych bohaterów (a także Buki, Małej Mi i Hatifnatów). Pełnej tęsknoty,
niewyobrażalnej, ciążącej pustki i sieci wspomnień utkanej gdzieś w zakurzonym,
niezamieszkałym pokoju. Cała historia to nic innego, a mistrzowskie
przedstawienie postaci przewijających się we wszystkich tomach. Wcale nie
bajkowo kolorowych i radosnych, a lekko zdziwaczałych, introwertycznych i
zupełnie nieporadnych. Liczne ilustracje autorki przybliżają grupę hiperbolicznych,
uniwersalnych i przerażająco zhumanizowanych istot o bliżej nieokreślonym
pochodzeniu. Zawieszone poza realnym światem, wydają się być bardziej
wiarygodne i przemawiające niż nie jeden ludzki bohater literacki.
Włóczykij
zachowywał ostrożność, ale niczym się właściwie nie interesował i nie obchodziło
go, dokąd idzie- chciał tylko iść dalej.
Jako
pierwszy, do podróży w stronę Doliny Muminków przygotowuje się Włóczykij,
przeważnie milczący, spokojny i stonowany outsider. Jego życie, jak w piosence
Manaamu, to ciągłe "rozstania i powroty", które nawet już nikogo nie
dziwią- "zbudzą się przyjaciele i powiedzą:
'odszedł, widać jesień się zbliża". Ten wilk stepowy powraca do Muminków, żeby dokończyć swoją piosenkę.
Bez bliskich osób brakuje mu ostatniego taktu, kody, niezbędnego dopełnienia. W
piękny i wzruszający sposób nakreśla wizję idealnej rodziny- ciepłej, pełnej
zrozumienia, akceptacji i takiej, w której nikt nie czuje się nieswojo ze swoją
odmiennością, a milczenie potrafi wyrazić więcej niż czcza przyobiednia
paplanina.
Filifionka
wiedziała, że nadeszła jesień, i zamknęła się w środku. Jej dom wydawał się
całkowicie nieprzystępny i opustoszały.
Zaraz
po nim w drogę wyrusza Filifionka, zapracowana perfekcyjna pani domu o samotnym
życiu zamkniętym w wysprzątanym, pustym mieszkaniu. Dbająca o nigdy nieużywaną
zastawę, gotująca obiady dla nikogo, zajęta szeregiem czynności substytujących
prawdziwe, nieco weselsze życie. To istotka przepełniona iracjonalnymi lękami,
przerażona jakąkolwiek formą bałaganu i atakiem moli, sparaliżowana myślą o
swojej bezużyteczności i byciem zupełnie nikomu niepotrzebną. Rysowała mi się
jako zgorzkniała, podstarzała kobieta, której w odpowiednim momencie nikt nie
zapragnął pokochać. Wysuszona, budująca dom na szczątkach swoich uczuć i
rozpaczliwie czekająca na chwilę, gdy ktoś uzna ją za mile widzianą i pożądaną-
"zobaczyła po raz kolejny, że ma za
dużo porcelany, kto to wszystko dostanie, jak ona umrze?"
Paszczak
obudził się powoli i gdy tylko stwierdził, że jest sobą, zapragnął być kimś
innym, kimś kogo nie znał.
Kolejna
postać przemówiła do mnie najbardziej i chyba na zawsze pozostanie moją
ulubioną. Smutnie ulubioną, bo odnajdywanie siebie w tak ponurym bohaterze nie
jest najprzyjemniejsze. Paszczak, niechętny wszystkim prozaicznym, codziennym
czynnościom, pragnie tylko tego, by innym wiodło się jak najlepiej. Udziela rad,
poucza, stara się poukładać wszystko wedle swojego wspaniałomyślnego planu, a
nikt nie chce się nad nim pochylić i posłuchać, co ważnego ma do powiedzenia.
Stara się i stara, męczy, produkuje, by kończyć każdy dzień z myślą, że bywają
istoty lepsze od niego i że właściwie chyba mógłby wcale nie istnieć. Miał też
żaglówkę, mógł uciec na niej dokądkolwiek, ale nigdy nie znalazł czasu, by
nauczyć się żeglowania. To stworek z ogromnym potencjałem, który z wielu
przyczyn zdaje się bezpowrotnie ulatywać. Mógłby wyrwać się ze swojego domku,
ruszyć w świat po przygodę, ale zwyczajnie nie umie zrobić pierwszego kroku i
zamyka nocą oczy z takimi samymi, smutnymi przemyśleniami. Bo przecież i tak
nic nigdy się nie zmieni.
Jeśli
cokolwiek ma być zrobione, to zawsze jest tak, że jeden buduje, a drugi znosi
deski. Rozumiesz? Homek nic, tylko patrzył. Wiedział, że on jest tym drugim.
Obok
Paszczaka pałęta się mały chłopiec, Homek Toft. Opuszczony i niedokochany,
tęskni za Mamą Muminków- ta jawi mu się najwspanialszym cudem i najcieplejszą
istotą na całym muminkowym świecie. Nie przyjmuje do wiadomości, że jakakolwiek
mama mogłaby się złościć czy krzyczeć. Homek szuka swojego miejsca i osób
zdolnych otoczyć go opieką, nocami czytuje trudne książki i interesuje go niemalże
wszystko, co pobudza jego dziecięcą wyobraźnię.
Do
gromadki dołączają jeszcze Wuj Truj i Mimbla. Pierwszy to staruszek, którego od
dawna nikt nie traktuje z należytym szacunkiem. Wszyscy uznają go za zupełnie
niedołężnego i niezdolnego do jakichkolwiek przejawów życia. Mimbla, siostra
Małej Mi, to lolitka świadoma swojego czaru i uroku. Nieco pyskata, pyszna i zarozumiała, przesadnie dbająca o swoją urodę.
Bohaterowie
spotykają się w pustym domu rodziny Muminków, trochę sprzątają, trochę krzątają
się po pustych pokojach, dbają o dostojnego Przodka z obrazu. Próbują się ze
sobą dogadać, a ich wszystkie słowa zdają się krążyć wokół zupełnie innych
światów. Ktoś znowu czuje się niepotrzebny, komuś brakuje porządnego
przytulenia, ktoś po drodze się gubi i trzeba go szukać. Nie dzieje się nic
spektakularnego, wszystko przypomina każdą przeciętną rodzinę, nieraz szalenie
nudną i serialową, czasami dramatycznie skłóconą. W całej książeczce nie chodzi
o to, co się dzieje, a o to, w jaki sposób się dzieje. Jak kolejny z bohaterów
próbuje nabrać odrobiny więcej kolorów, wyrazić swoje zdanie, odważyć się na
coś nietypowego i "szalenie" innego. Każdy przeżywa ten jeden moment,
kiedy coś w środku jego pękatego ciałka pęka i zmusza do kilku słów prosto z
serca.
Całą
magię tomiku odnalazłam w sposobie przedstawiania bohaterów. Wiele bym dała,
żeby móc tak trafnie i dobitnie określić ich kilkoma zdaniami, dodać pojedyncze
dialogi i naszkicować w głowie czytelnika dokładny, psychoanalityczny wręcz
obraz postaci. Tove Jansson zostawiła mnie z głową pełną kotłujących się myśli,
spostrzeżeń i refleksji w przerwach od czytania, kiedy wodziłam wzrokiem za odbijającymi się od szyby kropelkami marcowego deszczu. A na kolanach przecież
miałam 150 maleńkich stron książki z obrazkami na co drugiej stronie.
W
Muminkach rozgrywa się fantastycznie autentyczna dumka o samotności, potrzebie
przynależności, bycia kochanym i użytecznym. Nie brakuje spostrzeżeń o
dorastaniu, walce ze złym humorem i godzeniem się ze swoją prawdziwą naturą.
Kłują krótkie zdania, trafne spostrzeżenia, dwuznaczne myśli. Czasami trochę
wstyd, czasami trochę dziwnie i nieswojo, bo to przecież książka dla dzieci...?
Może to wszystko jest weselsze, niż się wydaje? Nie mrozi skandynawskim chłodem
i nie nakrywa pustką długich i ciemnych listopadowych dni?
Być
może ze mną jest coś nie tak, być może Filifionka wcale nie chciała się
powiesić, kiedy dyndała na czerwonej lampie. Być może Przodek w piecu nie ma
zupełnie nic wspólnego z Holocaustem. Być może ja nie powinnam studiować tej
swojej psychologii i nie powinnam czytywać książek dla dzieci. Może nigdy nie
byłam dzieckiem podszyta, a może
właśnie teraz przejawia się mój wzmożony okres dziecięcości.
Nie
wiem. Jedno jest pewne. Muminki to mądra książka. Ale mimo wszystko, nigdy nie
przeczytałabym jej swoim dzieciom, których zresztą mieć nigdy nie będę. (amen)
#buka #muminki #strach #zło |
Podsumowując:
podsumowania
nie będzie, bo się rozkleiłam, głupia baba 10/10
when it's time to leave