Bojkotuję
walentynki. Cały arsenał lukrowo różowych
dupereli przestał mnie bawić i zachwycać mniej więcej w drugiej klasie
podstawówki, kiedy dostałam ostatni w swoim życiu walentynkowy prezent od
ówczesnej przyjaciółki - serduszkową ramkę na zdjęcie o mikroskopijnym
rozmiarze (wtedy też przestały mnie bawić wszelkie kontakty towarzyskie,
wychodzenie z domu bez konieczności oraz inne oznaki względnej żywotności...). Mój sprzeciw temu
komercyjnemu, tak zwanemu świętu, absolutnie nie jest żadnym manifestem
nieszczęśliwej wielbicielki kotów, maniaczki spożywania nutelli chochlą od
zupy, czy fanki oglądania Bridget Jones w towarzystwie wiadra rozpuszczających
się lodów o najsłodszych smakach świata. Zwyczajnie nie wiem, dlaczego mam
celebrować dzień smutnie przypominający o tym, że większość sparowanych ludzi
potrzebuje szczególnej daty, wyjątkowego bodźca, żeby wskrzesić między sobą
jakiekolwiek uczucia, zmusić się do standardowego
wyjścia do kina, albo, brzydko mówiąc (pardon),
nagłego zastąpienia majciochów w różowe misie na te bardziej fikuśne- czarne, a
może nawet i perwersyjnie czerwone.
W
tym roku moja walentynkowa niechęć nabrała jeszcze większego kalibru. Przez
chwilę, krótką i płochliwą chwilę, zamierzałam dołączyć do przyjaciółki i w
ramach względnej rozrywki pójść do
kina w mojej rodzinnej mieścinie na "50 twarzy Greya". Szczęśliwie, w
porę się opamiętałam i nie wsparłam finansowo fenomenalnej kobiety, która, nie
umiejąc pisać, napisała książkę (doprawdy,
w moim pojmowaniu świata, taki cud może się mierzyć jedynie z niepokalanym
poczęciem). Oczywiście, film pewno wkrótce obejrzę, jeśli nie ze zwyczajnej
ciekawości, to dla samej wartości poznawczej i bycia na czasie. Grey poszedł w chwilowe zapomnienie, a zamiast
niego, na przekór wszystkim rozszalałym kobietom i ich partnerom w srebrnych
krawatach, wybrałam "Kebab i horoskop", długometrażowy debiut
Grzegorza Jaroszuka. W zamyśle słodko-gorzką odtrutkę na wszystkie serduszka,
kwiatuszki, różyczki i inne choroby, z naciskiem na te zawdzięczane podobno niejakiej
Wenerze.
Krótko
mówiąc, a właściwie krótko pisząc, "Kebab i horoskop" to zaledwie
72-minutowa opowieść o ludziach, którym w życiu się nie wiedzie. "Kebab" (jak zawsze ślamazarny i tłustowłosy
Bartłomiej Topa) rzuca swoją zacną pracę w tureckiej jadłodajni pod wpływem ślepej wiary w horoskopy- pisane przez
redaktora mającego wątpliwą przyjemność stołowania się właśnie w tym lokalu
(Piotr Żurawski). Między mężczyznami dochodzi do konfrontacji. Obaj, pozbawieni
pracy i zrezygnowani, decydują się wcielić w specjalistów od marketingu i
zarabiając w ten sposób, wskrzesić jeden z zapomnianych sklepów z dywanami. Dogłębnie
poznają zahukanych pracowników, dzielą się z nimi swoimi natchnionymi pomysłami
i przeprowadzają rzekomo zbawienne warsztaty.
Gdyby
spojrzeć na całą historię bez cienia choćby najmniejszej refleksji, całość
przedstawia się jako sympatyczna, łatwa w odbiorze komedia. Nieraz wyjątkowo
śmieszna, nieraz nieco słabsza w swoich żartach. Potwierdzeniem zdecydowanie
mogą być reakcje widzów w sali- miałam wrażenie, że jedna rodzina, która
okupowała miejsca obok mnie, zdawała się być uosobieniem puent wszystkich
historyjek z "Chwili dla ciebie". Śmiechom nie było końca, powtarzali
sobie kolejne kwestie, łapali się za brzuchy i co rusz wybuchali rubasznym
chichotem doprowadzającym mnie do konwulsji. Mimo to, towarzyszący mi od
urodzenia sceptycyzm i towarzyszące pewnie od samego życia płodowego ponuractwo,
kierowały mnie do tego, żeby wszystko odbierać nieco inaczej. Owszem, "Kebab"
obfituje w absurdalne, pachnące czeskim humorem sceny, tylko jeśliby rozłożyć
je na czynniki pierwsze, pod każdą z nich kryje się wyjątkowo szara i smutna
podszewka. Początkowo zabawni bohaterowie, w miarę poznawania, odkrywają swoją
niemoc, zawieszenie w beznadziei i dezorientację co do życiowych dróg, którymi potencjalnie
mogliby dokądś powoli dreptać.
Przede
wszystkim, pracowników sklepu optymizmu i sukcesu uczą dwaj faceci z przypadku. Tak naprawdę żaden na
niczym się nie zna, obaj nic szczególnego nie osiągnęli i chwilowo specjalizują
się w ulepszaniu życia innych, bo sami nie mają lepszego pomysłu na siebie, a
to się przecież aktualnie sprzedaje.
Co ważne, mimo że udzielają wsparcia totalnie zieloni w coachingu, marketingu i
innych ingach, ich rady mają
nieoczekiwanie pozytywny skutek. Znużeni życiem sprzedawcy łykają prawie
wszystko i choć są zmuszani do niedorzecznych ćwiczeń, nie protestują, wierząc,
że a nóż coś im pomoże w pokonaniu życiowej stagnacji. Przestraszeni
potencjalnym klientem, milczący, wycofani, schowani gdzieś między puchatym
dywanem, a chodnikiem do przedpokoju. Tworzący całe drugie dno pozornej komedii, wyjaśniający, skąd wśród etykietek
filmu pojawia się dramat.
Na
czele tej osobliwej gromadki stoi kierownik (rewelacyjny Andrzej Zieliński),
ponury, siwiejący facet w średnim wieku, z rodzaju tych, którzy zapinają swoją
koszulkę polo na ostatni guzik. Szef, doskonale świadomy braku jakichkolwiek
klientów, próbuje maskować niepowodzenia - jest
dobrze, ale może być jeszcze lepiej. Do przesady delikatny, boi się nawet
wspomnieć o finansowych stratach swojego magazynu. Nikogo nie chce urazić,
nikomu nie chce sprawić przykrości, a kiedy nie wie, co ma ze sobą zrobić,
spędza popołudnia na wysokim dachu budynku i obserwuje absolutne nic- reklamy, anteny telewizyjne, przewody elektryczne i
niebo o szaroniebieskim, lodowatym odcieniu. Sam nie do końca radzi sobie z
cieplejszymi uczuciami, zimny i szary, jakby bał się czegokolwiek, co mogłoby
go nieco skruszyć. Hobbystycznie podnosi ciężarki, a przy obiedzie swoim
monotonnym głosem kłóci się z żoną o imiona dla złotych rybek. John, George,
Ringo, Paul. A może Paul, George, Ringo, John. Jak
gdyby nie miał żadnych innych tematów do rozmów i utkwił w tym przerażająco
smutnym momencie życia, kiedy z najbliższą osobą można już tylko prowadzić
spory o najdrobniejsze i najmniej istotne rzeczy.
A
gdyby nie to, przy stole panowałaby przeszywająca cisza. Cisza, której w filmie
nie brakuje. Nie obfituje w żadne przebojowe soundtracki, a skupia się na
napięciu między tymi, którzy zadają pytania, a tymi, którzy nie są w stanie na
nie odpowiadać. Chwilami można odnieść wrażenie, że wręcz słyszy się zakłopotanie bohaterów, obserwuje się ich usta próbujące
powiedzieć choć słowo i w niepokoju czeka się na choć jedno pełne zdanie.
luźne skojarzenia |
Zaraz
za kierownikiem, w sklepie panoszy się kasjerka (Barbara Kurzaj), porządnie
zwichrowana podstarzała paniusia przeżywająca drugą młodość. Zakochana w
internecie, oczarowana wszystkimi mediami, próbująca przemiany w długowłosą
hippiskę. Kobieta przenosząca swoje życie do wirtualnego świata do tego
stopnia, że gotowa gościć przyjaciela z
internetu- Azjatę, który przyjechał
do Polski, żeby popełnić samobójstwo. To także niezrozumiana artystka,
istota stworzona do najwyższych celów, rozmiłowana w orientalnej kuchni,
egzotycznej muzyce, a gdy trzeba, nawet i w samym marketingu. Uduchowiona i
przekomiczna w swym odtrącaniu wszystkich nie spełniających jej wewnętrznych
wymagań.
Za
nią chowa się młoda stażystka (Justyna Wasilewska), dziewczę o dużych,
niewinnych lalkowatych oczach i chudych nóżkach w balerinkach. Cichutkie,
spokojne i przypominające popiskującą od czasu do czasu myszkę. Dziewczyna z
przymusu gości w swoim mieszkaniu
matkę- zwariowaną i płaczliwą neurotyczkę żyjącą wizją rychłego znalezienia
sobie nowego męża. Początkującą sprzedawczynię dywanów ma na oku równie młody
chłopak, nieszczególnie udany elektryk (Tomasz Schuchardt), postać, która
całkowicie rozkruszyła mi serce. Jego życie poznajemy głównie ze scen łóżkowych. I, uwaga, nie mam tu na myśli
żadnego seksu, czułych przytulań, ani chociaż buziaków na dobranoc (może jednak było trzeba iść na Greya…?). Niegdyś zapalonemu fanowi piłki
nożnej, żona co noc czyta kolejny rozdział z książek o futbolu. Pozwala wybrać tom,
dość umiejętnie udaje, że się tym interesuje, a na urodziny córeczki piecze
tort w kształcie piłki i żartuje, że może kiedyś mała zacznie grać w jakiejś
drużynie. Aranżuje rozmowy o sporcie, włącza mecze i zdaje się robić wszystko,
żeby jak najbardziej dogodzić swojemu małżonkowi. Zapatrzona, bez granic
zakochana, spotyka się z tym, co w "Kebabie" wszechobecne- z pustką.
Rozmowy się nie kleją, cisza zaczyna ciążyć, a wszystkie próby przekazania
sobie odrobiny ciepła, kończą się fiaskiem i improwizowanymi gadkami szmatkami.
Ostatnim
pracownikiem sklepu jest "Kortazar" (przegenialny Janusz
Michałowski), zamiatający podłogi stary
zbereźnik, który osładza sobie starcze życie w dosłowny sposób- lubuje się
we wszystkim, co połączone z kilkoma łyżkami cukru. Dodatkowo, lubi snuć
odważne fantazje i jest wyjątkowo oporny na złote
rady świeżo upieczonych speców od marketingu.
I
tyle można o samym filmie napisać. Chwalony jako kondensujący humor rodem z
Monty Pythona, zgrabnie przemyca obraz ciążącej nicości. Problemów w prowadzeniu
zwykłych, codziennych small talków,
prób poszukiwań własnej tożsamości, rozpadu relacji między najbliższymi ludźmi.
Nie brakuje tu żartów, a i sama zaśmiałam się nie raz (choć śmiechy jednak miały koniec...). Zabawnie jest to wszystko
obserwować z boku, gorzej, gdy złapie się na tym, że przecież właśnie tak przez
większość czasu wygląda nasze życie. Patologiczne kontakty, ucieczki w swój
własny świat- wirtualny i odosobniony, strach przed najprostszymi czynnościami,
pracą, szukaniem sobie miejsca. "Kebab" zamienia ten pierwszy,
radosny chichot w cichy i dość żałosny jęk kogoś, kto zdał sobie sprawę, że
sam, częściej lub rzadziej, egzystuje wśród masy puchatych dywanów, a mimo to
czuje, że coś go uwiera i nieprzyjemnie szczypie.
Nie
widziałam jeszcze polskiego filmu o tak udanej konwencji. Broń Boże nie jest to
żadna slapstikowa komedyjka, ani dramat, przy którego oglądaniu ma się jedynie
ochotę na splądrowanie apteki w celu wykupienia wszystkich żyletek. Jaroszuk
zostawił widza z obrazem do zinterpretowania na dowolny sposób. Można dobrze
się bawić lub zdjąć na chwilę różowe okulary i odnaleźć znaczenie wszystkim
zimnych filmowych tonów.
Nie
ma tu nachalności, morałów i pomnikowych zdań. Całość w swoich zaledwie
siedemdziesięciu minutach kojarzy mi się z ładną, zgrabną przypowiastką. Taką
do połknięcia na raz, a pozostawiającą po sobie dobitny, słodko-gorzki smak.
Podsumowując:
Pustka:
kebab bez mięsa/ 10
Humor:
kebab z KFC/ 10
Herbata:
czarna siekiera, bo nie pijam kawy, zdaje się, że angielska, a Anglicy zabijają
herbatą- 2/10
...
Ludzie, kochani... coście tacy smutni?
Przecie jedziecie do pracy!