3/18/2015

Smutasy i mazgaje

Bojkotuję walentynki. Cały arsenał lukrowo różowych dupereli przestał mnie bawić i zachwycać mniej więcej w drugiej klasie podstawówki, kiedy dostałam ostatni w swoim życiu walentynkowy prezent od ówczesnej przyjaciółki - serduszkową ramkę na zdjęcie o mikroskopijnym rozmiarze (wtedy też przestały mnie bawić wszelkie kontakty towarzyskie, wychodzenie z domu bez konieczności oraz inne oznaki względnej żywotności...). Mój sprzeciw temu komercyjnemu, tak zwanemu świętu, absolutnie nie jest żadnym manifestem nieszczęśliwej wielbicielki kotów, maniaczki spożywania nutelli chochlą od zupy, czy fanki oglądania Bridget Jones w towarzystwie wiadra rozpuszczających się lodów o najsłodszych smakach świata. Zwyczajnie nie wiem, dlaczego mam celebrować dzień smutnie przypominający o tym, że większość sparowanych ludzi potrzebuje szczególnej daty, wyjątkowego bodźca, żeby wskrzesić między sobą jakiekolwiek uczucia, zmusić się do standardowego wyjścia do kina, albo, brzydko mówiąc (pardon), nagłego zastąpienia majciochów w różowe misie na te bardziej fikuśne- czarne, a może nawet i perwersyjnie czerwone.

W tym roku moja walentynkowa niechęć nabrała jeszcze większego kalibru. Przez chwilę, krótką i płochliwą chwilę, zamierzałam dołączyć do przyjaciółki i w ramach względnej rozrywki pójść do kina w mojej rodzinnej mieścinie na "50 twarzy Greya". Szczęśliwie, w porę się opamiętałam i nie wsparłam finansowo fenomenalnej kobiety, która, nie umiejąc pisać, napisała książkę (doprawdy, w moim pojmowaniu świata, taki cud może się mierzyć jedynie z niepokalanym poczęciem). Oczywiście, film pewno wkrótce obejrzę, jeśli nie ze zwyczajnej ciekawości, to dla samej wartości poznawczej i bycia na czasie. Grey poszedł w chwilowe zapomnienie, a zamiast niego, na przekór wszystkim rozszalałym kobietom i ich partnerom w srebrnych krawatach, wybrałam "Kebab i horoskop", długometrażowy debiut Grzegorza Jaroszuka. W zamyśle słodko-gorzką odtrutkę na wszystkie serduszka, kwiatuszki, różyczki i inne choroby, z naciskiem na te zawdzięczane podobno niejakiej Wenerze.

Krótko mówiąc, a właściwie krótko pisząc, "Kebab i horoskop" to zaledwie 72-minutowa opowieść o ludziach, którym w życiu się nie wiedzie. "Kebab" (jak zawsze ślamazarny i tłustowłosy Bartłomiej Topa) rzuca swoją zacną pracę w tureckiej jadłodajni pod wpływem ślepej wiary w horoskopy- pisane przez redaktora mającego wątpliwą przyjemność stołowania się właśnie w tym lokalu (Piotr Żurawski). Między mężczyznami dochodzi do konfrontacji. Obaj, pozbawieni pracy i zrezygnowani, decydują się wcielić w specjalistów od marketingu i zarabiając w ten sposób, wskrzesić jeden z zapomnianych sklepów z dywanami. Dogłębnie poznają zahukanych pracowników, dzielą się z nimi swoimi natchnionymi pomysłami i przeprowadzają rzekomo zbawienne warsztaty.

uwaga, rebus- pierwsze trzy osoby, które w komentarzu podadzą prawidłowe rozwiązanie zagadki, otrzymają unikalny kupon do realizacji absolutnie niczego (chciałam nagrodzić 10 osób, ale obawiam się, że aż tyle nie czyta tego bloga)

Gdyby spojrzeć na całą historię bez cienia choćby najmniejszej refleksji, całość przedstawia się jako sympatyczna, łatwa w odbiorze komedia. Nieraz wyjątkowo śmieszna, nieraz nieco słabsza w swoich żartach. Potwierdzeniem zdecydowanie mogą być reakcje widzów w sali- miałam wrażenie, że jedna rodzina, która okupowała miejsca obok mnie, zdawała się być uosobieniem puent wszystkich historyjek z "Chwili dla ciebie". Śmiechom nie było końca, powtarzali sobie kolejne kwestie, łapali się za brzuchy i co rusz wybuchali rubasznym chichotem doprowadzającym mnie do konwulsji. Mimo to, towarzyszący mi od urodzenia sceptycyzm i towarzyszące pewnie od samego życia płodowego ponuractwo, kierowały mnie do tego, żeby wszystko odbierać nieco inaczej. Owszem, "Kebab" obfituje w absurdalne, pachnące czeskim humorem sceny, tylko jeśliby rozłożyć je na czynniki pierwsze, pod każdą z nich kryje się wyjątkowo szara i smutna podszewka. Początkowo zabawni bohaterowie, w miarę poznawania, odkrywają swoją niemoc, zawieszenie w beznadziei i dezorientację co do życiowych dróg, którymi potencjalnie mogliby dokądś powoli dreptać.

Przede wszystkim, pracowników sklepu optymizmu i sukcesu uczą dwaj faceci z przypadku. Tak naprawdę żaden na niczym się nie zna, obaj nic szczególnego nie osiągnęli i chwilowo specjalizują się w ulepszaniu życia innych, bo sami nie mają lepszego pomysłu na siebie, a to się przecież aktualnie sprzedaje. Co ważne, mimo że udzielają wsparcia totalnie zieloni w coachingu, marketingu i innych ingach, ich rady mają nieoczekiwanie pozytywny skutek. Znużeni życiem sprzedawcy łykają prawie wszystko i choć są zmuszani do niedorzecznych ćwiczeń, nie protestują, wierząc, że a nóż coś im pomoże w pokonaniu życiowej stagnacji. Przestraszeni potencjalnym klientem, milczący, wycofani, schowani gdzieś między puchatym dywanem, a chodnikiem do przedpokoju. Tworzący całe drugie dno pozornej komedii, wyjaśniający, skąd wśród etykietek filmu pojawia się dramat.

Na czele tej osobliwej gromadki stoi kierownik (rewelacyjny Andrzej Zieliński), ponury, siwiejący facet w średnim wieku, z rodzaju tych, którzy zapinają swoją koszulkę polo na ostatni guzik. Szef, doskonale świadomy braku jakichkolwiek klientów, próbuje maskować niepowodzenia - jest dobrze, ale może być jeszcze lepiej. Do przesady delikatny, boi się nawet wspomnieć o finansowych stratach swojego magazynu. Nikogo nie chce urazić, nikomu nie chce sprawić przykrości, a kiedy nie wie, co ma ze sobą zrobić, spędza popołudnia na wysokim dachu budynku i obserwuje absolutne nic- reklamy, anteny telewizyjne, przewody elektryczne i niebo o szaroniebieskim, lodowatym odcieniu. Sam nie do końca radzi sobie z cieplejszymi uczuciami, zimny i szary, jakby bał się czegokolwiek, co mogłoby go nieco skruszyć. Hobbystycznie podnosi ciężarki, a przy obiedzie swoim monotonnym głosem kłóci się z żoną o imiona dla złotych rybek. John, George, Ringo, Paul. A może Paul, George, Ringo, John. Jak gdyby nie miał żadnych innych tematów do rozmów i utkwił w tym przerażająco smutnym momencie życia, kiedy z najbliższą osobą można już tylko prowadzić spory o najdrobniejsze i najmniej istotne rzeczy.

luźne skojarzenia
A gdyby nie to, przy stole panowałaby przeszywająca cisza. Cisza, której w filmie nie brakuje. Nie obfituje w żadne przebojowe soundtracki, a skupia się na napięciu między tymi, którzy zadają pytania, a tymi, którzy nie są w stanie na nie odpowiadać. Chwilami można odnieść wrażenie, że wręcz słyszy się zakłopotanie bohaterów, obserwuje się ich usta próbujące powiedzieć choć słowo i w niepokoju czeka się na choć jedno pełne zdanie.

Zaraz za kierownikiem, w sklepie panoszy się kasjerka (Barbara Kurzaj), porządnie zwichrowana podstarzała paniusia przeżywająca drugą młodość. Zakochana w internecie, oczarowana wszystkimi mediami, próbująca przemiany w długowłosą hippiskę. Kobieta przenosząca swoje życie do wirtualnego świata do tego stopnia, że gotowa gościć przyjaciela z internetu- Azjatę, który przyjechał do Polski, żeby popełnić samobójstwo. To także niezrozumiana artystka, istota stworzona do najwyższych celów, rozmiłowana w orientalnej kuchni, egzotycznej muzyce, a gdy trzeba, nawet i w samym marketingu. Uduchowiona i przekomiczna w swym odtrącaniu wszystkich nie spełniających jej wewnętrznych wymagań.

Za nią chowa się młoda stażystka (Justyna Wasilewska), dziewczę o dużych, niewinnych lalkowatych oczach i chudych nóżkach w balerinkach. Cichutkie, spokojne i przypominające popiskującą od czasu do czasu myszkę. Dziewczyna z przymusu gości w swoim mieszkaniu matkę- zwariowaną i płaczliwą neurotyczkę żyjącą wizją rychłego znalezienia sobie nowego męża. Początkującą sprzedawczynię dywanów ma na oku równie młody chłopak, nieszczególnie udany elektryk (Tomasz Schuchardt), postać, która całkowicie rozkruszyła mi serce. Jego życie poznajemy głównie ze scen łóżkowych. I, uwaga, nie mam tu na myśli żadnego seksu, czułych przytulań, ani chociaż buziaków na dobranoc (może jednak było trzeba iść na Greya…?). Niegdyś zapalonemu fanowi piłki nożnej, żona co noc czyta kolejny rozdział z książek o futbolu. Pozwala wybrać tom, dość umiejętnie udaje, że się tym interesuje, a na urodziny córeczki piecze tort w kształcie piłki i żartuje, że może kiedyś mała zacznie grać w jakiejś drużynie. Aranżuje rozmowy o sporcie, włącza mecze i zdaje się robić wszystko, żeby jak najbardziej dogodzić swojemu małżonkowi. Zapatrzona, bez granic zakochana, spotyka się z tym, co w "Kebabie" wszechobecne- z pustką. Rozmowy się nie kleją, cisza zaczyna ciążyć, a wszystkie próby przekazania sobie odrobiny ciepła, kończą się fiaskiem i improwizowanymi gadkami szmatkami.



Ostatnim pracownikiem sklepu jest "Kortazar" (przegenialny Janusz Michałowski), zamiatający podłogi stary zbereźnik, który osładza sobie starcze życie w dosłowny sposób- lubuje się we wszystkim, co połączone z kilkoma łyżkami cukru. Dodatkowo, lubi snuć odważne fantazje i jest wyjątkowo oporny na złote rady świeżo upieczonych speców od marketingu.

I tyle można o samym filmie napisać. Chwalony jako kondensujący humor rodem z Monty Pythona, zgrabnie przemyca obraz ciążącej nicości. Problemów w prowadzeniu zwykłych, codziennych small talków, prób poszukiwań własnej tożsamości, rozpadu relacji między najbliższymi ludźmi. Nie brakuje tu żartów, a i sama zaśmiałam się nie raz (choć śmiechy jednak miały koniec...). Zabawnie jest to wszystko obserwować z boku, gorzej, gdy złapie się na tym, że przecież właśnie tak przez większość czasu wygląda nasze życie. Patologiczne kontakty, ucieczki w swój własny świat- wirtualny i odosobniony, strach przed najprostszymi czynnościami, pracą, szukaniem sobie miejsca. "Kebab" zamienia ten pierwszy, radosny chichot w cichy i dość żałosny jęk kogoś, kto zdał sobie sprawę, że sam, częściej lub rzadziej, egzystuje wśród masy puchatych dywanów, a mimo to czuje, że coś go uwiera i nieprzyjemnie szczypie.

Nie widziałam jeszcze polskiego filmu o tak udanej konwencji. Broń Boże nie jest to żadna slapstikowa komedyjka, ani dramat, przy którego oglądaniu ma się jedynie ochotę na splądrowanie apteki w celu wykupienia wszystkich żyletek. Jaroszuk zostawił widza z obrazem do zinterpretowania na dowolny sposób. Można dobrze się bawić lub zdjąć na chwilę różowe okulary i odnaleźć znaczenie wszystkim zimnych filmowych tonów.

Nie ma tu nachalności, morałów i pomnikowych zdań. Całość w swoich zaledwie siedemdziesięciu minutach kojarzy mi się z ładną, zgrabną przypowiastką. Taką do połknięcia na raz, a pozostawiającą po sobie dobitny, słodko-gorzki smak.

Podsumowując:
Pustka: kebab bez mięsa/ 10
Humor: kebab z KFC/ 10
Herbata: czarna siekiera, bo nie pijam kawy, zdaje się, że angielska, a Anglicy zabijają herbatą- 2/10


...


Ludzie, kochani... coście tacy smutni?
Przecie jedziecie do pracy!



3/09/2015

Is there anybody going to listen to my story?

Beatlesi przez bardzo długi czas specjalizowali się w lekkich, łatwych i przyjemnych piosenkach o dziewczynach, które chcieli nieustannie trzymać za rękę, pisywać im pełne czułości listy czy szeptać words of love przy każdej możliwej okazji. Czterej wymuskani chłopcy w starannie dobranych garniturach zdawali się nie mieć nic do czynienia z istotami różnymi od tych modnie uczesanych, uśmiechniętych i doskonale przyozdobionych wzorzystymi, rozkloszowanymi sukienkami. Wszystko zaczęło się pomału zmieniać pod koniec 1965 roku, gdy nieco zmęczeni nagrywaniem około-pythonowskiej komedii "Help!", wrócili do studia, żeby dokończyć "Rubber Soul", pierwszy album z piosenkami, których gorzkość zdołała przewyższyć cukierkową słodycz i młodzieńczą naiwność. Dość nagle i niespodziewanie przełamali wszystkie utarte konwencje, żeby zaskoczyć czymś zupełnie innym- cięższym, mniej oczywistym, zapowiadającym absolutnie nowe muzyczne ścieżki.

Jednym z najmniej lukrowanych utworów albumu jest "Girl", melancholijna, przepełniona smutkiem i otępiającą tęsknotą opowieść. Historia, w której główne skrzypce grała dziewczyna, egocentryczna, wymagająca poświęcania jej całej uwagi i bezgranicznej troski. Dominująca, manipulująca uczuciami, do przesady dumna i niedostępna- when you say she's looking good, she acts as if it's understood. Wyrachowana i nieprzyjemnie lodowata, całkowicie nie pasowała do poprzednich bohaterek spod pióra duetu Lennon/ McCartney.

Dlaczego o niej wspominam i dlaczego znowu zaczynam swoją quasi-recenzję zupełnie dziwnym nawiązaniem? Kiedy w środku przeszarzałej, wilgotnej listopadowej nocy wyszłam z kina po "Gone Girl" Davida Finchera, jedyne co nieprzerwanie chodziło mi po głowie, to smętny refren "ah, girl!"... I zdaje się, że moje skojarzenia nie były zupełnie bezpodstawne- piosenkę z filmem łączy całkiem sporo, a i główny bohater, Nick Dunne (Ben Affleck), w którymś momencie mógłby usiąść na ławce pod opuszczonym domem i zaśpiewać smutno razem ze mną. Wplątany w szalony, toksyczny związek z Amy (Rosamund Pike) , która puts you down when friends are there.

Szalenie trudno jest nakreślić fabułę "Gone Girl", żeby przypadkowo nie zepsuć całego oglądania tym, którzy jeszcze jej nie widzieli (a zdecydowanie powinni zrobić to jak najszybciej!). Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tak zaskakującym i nieprzewidywalnym filmem, który, dosłownie i bez żadnej przesady, bawi się z widzem. Potrafi przez długi czas delikatnie głaskać po głowie i wręcz utulać, żeby za chwilę porządnie uderzyć w najczulsze miejsca, przerazić, zaniepokoić i poddać wszystko w wątpliwość. Przez ponad dwie godziny niesamowicie trzyma w napięciu i nie zapomina, żeby co jakiś czas znowu dodatkowo bodźcować, nieprzyjemnie podszczypywać gdzieś z tyłu kinowego fotela. Jeśli nie niespodziewanym zwrotem akcji, to ambientową, dziwnie spokojną muzyką, czy ujęciami w przygaszonych, zimnych tonacjach.

Wszystko zaczyna się dość banalnie i nieszczególnie zachęcająco, zdradziecko sprawia wrażenie dobrze znanego, starego motywu filmu o zaginionych. Małżeństwo niepraktykującego dziennikarza Nicka i Amy przechodzi kryzys, pomału zdaje się rozsypywać na drobne, nie pasujące do siebie kawałki. Pierwsze kroki w chmurach nie doprowadziły ich tam, gdzie oczekiwali się znaleźć. Wyczerpały się pomysły na kolejne ekscytujące miejsca do spontanicznego seksu, namnożyły przyziemne problemy finansowe i sporo międzyrodzinnych, nie do końca rozwiązanych spraw. Piątą rocznicę ślubu, zrezygnowany, poważnie myślący o rozwodzie Nick spędza w barze swojej siostry, niechętny wszystkim niespodziankom, które w domyśle planuje dla niego żona. Okazuje się jednak, że cała romantyczna gra poniekąd go ominie- kobieta ginie bez śladu. Zaczynają się intensywne, rozprzestrzenione na cały kraj poszukiwania, którym towarzyszy nieznośny medialny szum i kolejny ogrom nieporozumień i nierozwiązanych zagadek...

Przede wszystkim, Fincher w mistrzowski sposób naszkicował sylwetki głównych bohaterów. Subtelnie i niespiesznie odsłaniał ich słabe strony, stronił od wyraźnego, teatralnego zaznaczania charakterów, a wszystkie wyroki i osądy pozostawił widzowi- tylko on ostatecznie może ocenić relacje między małżonkami i bronić jednej ze stron zgodnie ze swoimi przekonaniami. Reżyser pozostawia otwarte zakończenie, takie, które potęguje zmieszanie i niepokój, zostawia z wwiercającą się głęboko w umysł myślą- co dalej? Myślą, która towarzyszy mi od prawie pół roku i raz na jakiś czas nagle powraca przy wtórze rozżalonego głosu Lennona.

Fincher zdołał również w delikatny, zakamuflowany sposób zamanipulować odbiorcą filmu i tym samym, w niektórych momentach dosadnie dać mu pstryczka w nos. Zupełnie odwaca postrzeganie postaci i całej zawikłanej sprawy, do fabuły dokleja momenty pozostawiające widza w absolutnej konsternacji i bezradności- to kto w końcu jest dobry, a kto zły? W trakcie całej zawiłej akcji moje odczucia zdawały się zmieniać i mieszać jak w kalejdoskopie. Od sympatii i chęci przytulenia po nienawiść i niesamowitą, trudną do opanowania wściekłość. Napisy końcowe pozostawiają z silną chęcią do dyskusji, walki (nawet i na pięści) o racje dla bohatera, z którym się sympatyzuje. Myślę, że ciekawe byłoby urządzenie po seansie debaty, choć pewnie większość, podobnie jak i ja, nie byłaby w stanie wydusić z siebie choć jednego składnego zdania, a raczej wolałaby w ciszy i spokoju przemyśleć wszystko od początku do końca jeszcze raz.

Prosta, jak mogłoby się zdawać, historia ciągnie za sobą wiele pobocznych wątków. Spójnych, nie rozpraszających, a skłaniających do długich przemyśleń po seansie i dyskusji z kinowymi współtowarzyszami. Jednym z najważniejszych pobocznych aspektów "Gone Girl" jest zgubny wpływ medialnego szumu. O czym trzeba wspomnieć, zaginiona Amy była powszechnie znaną osobą- jej rodzice, inspirując się pozynianami ukochanej, rozpieszczanej córki, przenieśli jej losy do serii książek dla dzieci. W związku z tym, całe Stany Zjednoczone włączyły się do poszukiwań, a wśród intensywnego newsfeedu nie brakowało zapłakanych przyjaciółek, rozszalałych, psychotycznych sąsiadek i wszystkich ludzi, którzy zwyczajnie chcieli dorzucić swoje trzy grosze. Odprawiano błagalne msze, spotykano się na nocnych czuwaniach i konferencjach prasowych z ogromem żądnych rewelacji dziennikarzy. Mąż Amy zdawał się być w tym wszystkim nieobecny, prawdopodobnie kompletnie skołowany całą sytuacją, pogonią za niekochaną żoną i udziałem we wszystkich pokazowych szopkach urządzanych przez jej rodziców, z którymi nie miał najlepszych relacji. Zwykły facet błyskawicznie zyskał medialną popularnosć w absolutnie niepożądanych okolicznościach. Zagubiony, sparaliżowany wszechobecnymi kamerami, narażony na wyciąganie wszystkich brudów z jego prywatnego życia, pozbawiony jakiegokolwiek miejsca do ucieczki. Nagle wszyscy zaczęli analizować każde jego zdanie, prześwietlać domniemane fałszywe uśmiechy i podważać nieskazitelność, by w końcu wydać niczym nieuzasadniony wyrok- on zabił Amazing Amy.
"Gone Girl" daleko do moralizatorstwa, kolejny raz wszystkie wnioski można wyciągnąć tylko samemu. Fincher nie wyolbrzymia mediów do tego stopnia jak np. robił to serial "Black Mirror", ale pozostawia otwarte pole do rozmyślań. Nie ocenia, a pokazuje z jaką łatwością można ocenić chwilowego celebrytę, ile wylać na niego jadu i jak daleko posunąć się we wszystkich bezpodstawnych osądach- od instagramowego zdjęcia dojść do oskarżeń o największą ze zbrodni.

Obok poplątanej historii zaginięcia, wciągającej i pełnej zwrotów akcji, cały film zinterpretowałam jako jedną z najsmutniejszych opowieści o najciemniejszej kobiecej stronie. Kobiety, która czyni siebie drogocennym i nieosiągalnym dziełem sztuki, zakłada najlepszą sukienkę i najwyższe szpilki, by najpierw uwieść, a później precyzyjnie wbić się cienkim obcasem we wnętrzności swojego wybranka. Mieć nad nim pełną kontrolę, dominować i, uciskając jego klatkę piersiową, dyktować mu wszystkie warunki. Może wcale nie kochanemu mężczyźnie, nawet nie lubianemu, a jedynie wybranemu. Temu, którego obrała za swój cel i którego chce. Bez liczenia się z jego zdaniem, wolą, nie mówiąc nic o uczuciach, których z założenia pradopodobnie przecież nie ma (jak to każdy facet). Za to z pełną i świadomą perfidią, zaciętością i upartością cukierkowej księżniczki ze wstążkami we włosach. Księżniczki pozostającej w ciele dojrzałej i dorosłej kobiety, którą pewnie nieprzypadkowo tytuł wciąż nazywa "dziewczyną".

"Gone Girl" niesamowicie trafnie (i zarazem boleśnie, bo aż tak prawdziwie...) pokazuje to, jak może wyglądać postawa kobiety w obliczu rozpadającego się związku. Relacji, która nie spełniła jej oczekiwań, za szybko straciła całą bajkowość i zaczęła od niej zbyt wiele wymagać. Wymagać zwyczajności i bycia odczarowaną panią domu w futrzanych kapciach, poniżająco babrzącą się z brudnymi naczyniami czy innymi przyziemnymi czynnościami. Amy nie poradziła sobie z utratą swojej cudowności, a upadek na ziemię okazał się zbyt drastyczny i bolesny, uwłaczający, poniżający. W miarę trwania małżeństwa, wciąż szukała pierwszych symptomów naiwnego i niczym nieskażonego zakochania, pierwszych uniesień i słów, które tylko słyszane po raz pierwszy zawsze brzmią wyjątkowo. Kiedy czar prysł, a małżonek nagle (taaa) okazał się leniwym i mało interesującym okupantem kanapy, postanowiła jak najbardziej go upokorzyć i we wszystkie możliwe sposoby (hm, dosłownie wszystkie...) zmusić, by wszystko było jak dawniej.

Szalenie, po trupach, w amoku. Bez minuty zastanowienia, czy jakikolwiek związek z przymusu, pozbawiony choćby najmniejszego marginesu wolności, może być udanym i szczęśliwym. Te wszystkie miłosne gry, chowanie się pod napuszoną dumą, założenie, że całą relację ma trzymać w ryzach silny mężczyzna, czy to wszystko naprawdę ma jakikolwiek sens...? Czy warto trzymać go przy sobie na siłę, uwiązać ciasnym sznurkiem i raz na jakiś czas łaskawie wypuścić na spacer na odpowiednio krótkiej smyczy? Moim zdaniem absolutnie nie, ale dokoła siebie widzę mnóstwo kobiet uprawiających takie praktyki. (ale może ja się nie znam, jesli kobieta może być męskim szowinistą, to ja prawdopodobnie nim jestem...)

Szalenie podobała mi się kreacja Bena Afflecka, co prawda nieco zbyt umięśnionego jak na leniwego dziennikarza, ale świetnego w roli zwykłego faceta z sąsiedztwa, zagubionego, nieraz wkurzonego, chcącego uciec gdzieś na piwo i odreagować cały ten bajzel dookoła. Zdziwił mnie zaś Neil Patrick Harris jako psychopata, choć bardzo się starałam, nie potrafię chyba skojarzyć jego twarzy z kimś innym niż Barney z "How I Met Your Mother" czy Dr. Horrible.

Być może kiedyś sięgnę po książkę, na podstawie której osnuto całą opowieść, ale na razie ciągle jestem pod gorzkim urokiem filmu i choć minęło naprawdę sporo czasu, "Gone Girl" nieustannie chodzi mi po głowie, dorzuca coraz to nowe pytania i zostawia je bez jasnych odpowiedzi.
Podsumowując:

Szczęście Bena Afflecka: mógł jednak nie znaleźć Amy / 10
Klimat:  don't fear the reaper/10
Niepokój: Fincher / 10

Herbata: z wrażenia wystygła, wstrzymuję się od oceny



Did she understand it when they said
That a man must break his back to earn
His day of leisure?