The Smiths happened because I had walked home in the rain once too often
Poznaliśmy się bardzo wcześnie, prawdopodobnie wtedy,
kiedy powinnam jeszcze nosić pstrokate bluzki ze śmiesznymi napisami i wciąż
trzymać nad łóżkiem dwa ulubione pluszowe misie. Wówczas jednak zbierałam
pieniądze na markowe i absurdalnie drogie, przynoszące dumę trampki z kultową
gwiazdką, a we wszystkich możliwych sklepach szukałam koszul w kratę i
materiałowych ramonesek. Zaczęło się od zapętlania coveru smutnie pojękującego
Jeffa Buckleya i jednego z najgenialniejszych wersów w historii muzyki okołorozrywkowej:
if you're so funny then why are you on your own tonight? Potem, ze swoją
szaloną nastoletnią ciekawością, od jednej czarnej nitki do zaplątanego kłębka
totalnej melancholii, odkryłam samotnego, opuszczonego i niekochanego opiewcę
każdego możliwego rodzaju smutku. Od tamtej pory jesteśmy z Morrisseyem w
przyjacielskich stosunkach, nie widujemy się zbyt często i rzadko wiem, co u
niego słychać, ale zawsze mam gdzieś z tyłu głowy przekonanie, że w każdej
chwili mogę do niego puścić oko, a on odpowie mi tym samym i z chwilowym,
nieśmiałym uśmiechem rzuci mi coś na kształt ironicznego "dawno cię tu nie
było, zapraszam".
I'd
rather be famous than righteous or holy
Trochę przykurzony, trochę zapomniany, ostatnio
przypomniał o sobie w iście morrisseyowy, happeningowy sposób na koncercie w
warszawskiej Stodole. Już zaczęłam przypominać sobie jego solową twórczość, już
przygotowywałam się na kolejne odwiedziny u największego znanego mi narcyza,
kiedy nie najtańsze bilety i brak śmiałków na słuchanie jęków pokrzyżowały mi
plany. I w tej chwili sama nie wiem, czy dobrze się stało i oszczędziłam sobie
nerwów, czy też straciłam niepowtarzalną okazję na stanie się trzecioplanowym
aktorem w spektaklu wielkiego Mozzy. Jego występy wyobrażałam sobie bardzo
różnie, od zakochanych fanek i, w większości, fanów (sic!) wyciągających ręce,
by dotknąć niedoścignionego idola, jedynego, który rozumie, do komicznych wizji
masowej rozpaczy, czy cichego łkania pojedynczych jednostek gdzieś w głębi
sali. Zapomniałam tylko o tym, że to on sam jest reżyserem i głównym aktorem w swojej zabawie,
on dyktuje kwestie, podpowiada, manipuluje i reaguje w dowolny, najbardziej
nieprzewidywalny sposób. Ma prawo, bo to ja jestem Morrissey, a wy? wy nie jesteście
Morrissey.
I wiecie co? Chciałabym się kiedyś przekonać, jakie to
uczucie stanąć na scenie, mieć pod sobą gromadę całkowicie oddanych wielbicieli
i móc z nimi zrobić niemalże wszystko. Rzucić się w falę, oblać ich najdroższą
whisky (szkoda by było...), czy po prostu ukłonić się i nagle wyjść (albo nawet
i się nie kłaniać). Przecież to oni kupili bilet, zapłacili i wyrazili chęć
udziału w przedstawieniu. Czy to nie jest tak, że im więcej wrażeń, tym lepiej?
Bo choć najpierw się złoszczą, przeklinają i żądają zwrotu pieniędzy za bilet, potem
przyznają, że i tak było warto, a sam artysta w swej kreacji zwyczajnie nie
zawiódł.
Czy się go lubi, czy wyśmiewa, jedno trzeba przyznać- to
niesamowita i nietuzinkowa osobowość. Nie jestem w stanie wskazać muzyka o
równie ogromnej charyźmie i przerośniętym, monstrualnym, wylewającym się
zewsząd ego. Teatralny, przesadny, chwilami szalejący jak któryś z
kabareciarzy. Jego Wysokość Morrissey.
Sixteen,
clumsy and shy - that's the story of my life
Co sprawiło, że kolejny raz poszliśmy razem na mocną, czarną
herbatę i spędziliśmy razem kilka listopadowo-styczniowych dni? Chyba to, co
zazwyczaj- jego tumblerowa wszechobecność. Książę ciemności, starannie
uczesany, fotogeniczny proto-hipster w wintydżowych okularach, złotousty
adorator melancholii, opuszczenia i niekochania. Znakomity tekściarz, którego
każdy wers dziwnym trafem idealnie komponuje się gdzieś pomiędzy smutnymi
czarno-białymi rysunkami ze
skulonymi nastolatkami, a zdjęciami pełnymi
tabletek, ostrych narzędzi i innych jasnych komunikatów: I wear black on the
outside 'cause black is how I feel on the inside. Morrissey i jego
wypielęgnowana twarz, czy gifowe wycinki z najbardziej znanych występów na
wszelkich tumblerach i zupach pojawiają się szalenie często. Nie wiem, czy
wszyscy repostujący są w pełni świadomi jego tożsamości, ale jako internetowy
nołlajf, nie sposób się na niego w którymś momencie nie natknąć. Podobnie,
bardzo często towarzyszy wszystkim szarym bohaterom filmowym w zmaganiach z
życiem. W jakiś przedziwny sposób reżyserom prawdopodobnie utarło się, że
krótki urywek Smithsów gdzieś w tle automatycznie podkreśla alienację postaci,
jej wyobcowanie i wycofanie. I tak w "500 Days Of Summer" samotny i
niedopieszczony Tom spotyka uroczą Summer przy wtórze "There Is A Light
That Never Goes Out", a Charlie z "Perks Of Being A Wallflower",
daje się wszystkim poznać jako dziwoląg w związku z zamiłowaniem m.in. do
piosenki "Asleep".
Gasping
- dying - but somehow still alive
Za każdym razem, kiedy rozmawiam z kimś o Morrisseyu,
odruchowo zastanawiam się, czy on ciągle jeszcze żyje i jak to możliwe.
Interpretowanie jego smętnych piosenek i odnajdywanie w nich wszystkich
możliwych odcieni smutku skłania mnie do ogromnej dozy współczucia pomieszanej
z niepewnością o jego los. Trudno się nadziwić, że osoba tak bardzo unloveable
i miserable, wciąż dzielnie stąpa po tym łez padole. Było przecież obok niego
mnóstwo innych genialnych twórców, których złamała trudna do zniesienia
rzeczywistość. Zarówno przepełniony katastrofizmem Jim Morrisson, człowiek-nikt,
Elliott Smith, czy Ian Curtis dali się pokonać wiekowi klęski (nieudolnie
cytując Mickiewicza). Co na to Mozza? Zdaje się, że kolejny raz figlarnie
puszcza do swoich wielbicieli oko i zdaje się mówić: co wy możecie o mnie
wiedzieć ("wy, ludzie"- rzekłby Werter).
I to absolutna słuszność, jaki naprawdę jest Morrissey-
nie wie nikt. Po obejrzeniu niesamowicie udanego i wciągającego dokumentu
"The Importance Of Being Morrissey" mam wrażenie, że wszyscy
najbliżsi muzyka nie traktują go jako przyjaciela, a jako niespotykane i
nieodgadnięte zjawisko. Książę ciemności, drama queen, czy rockowa
primadonna...? Zdaje się, że jego własna matka może mieć poważne wątpliwości,
co wyrosło z jej syna. (gruszki na wierzbie, śliwki na sośnie...).
I don't dream about anyone - except myself
Powszechnie traktowany jako nadwrażliwy narcyz, bardziej
podobny do Oscara Wilde'a niż sam Oscar Wilde, wiecznie niezdowolony i
sceptyczny romantyk. A co jeśli tak naprawdę to wszystko jedna wielka kpina ze
wszystkich, którzy właśnie tacy są lub bywają? Bono dobitnie zaznaczył, że
Mozza to żaden smutas, a człowiek o ogromnym poczuciu humoru, zdystansowany,
umiejętnie ukryty pod barwną maską- "fani mają go za nieszczęśliwego, bo
sami są nieszczęśliwi". I nad tym nigdy wcześniej więcej nie myślałam,
zawsze widziałam jedynie tę oczywistą,
deszczową stronę chłopaka, którego nikt nie zechciał ukochać. Teraz jednak
wydaje mi się, że mimo wszystko, to naprawdę musi być silny i pewny siebie
facet, całkowicie zdolny do panowania nad swoim doskonale zaprogramowanym,
wykreowanym życiem. Dandys, pyszałek, laluś- call me morbid, call me pale.
Wszystko jedno, najważniejsze, że on się sobą bawi, przyjmuje dowolne twarze i
może zejść ze sceny, jeśli akurat zapachnie mu pieczonym mięsem. Może to tylko
ktoś, kto przede wszystkim szukał swojej miłości do samego siebie, a nie tych
wszystkich innych około-miłosno-związkowych farmazonów...?
Don't
forget the songs that made you cry and the songs that saved your life
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Wszystko to jedynie
moje przypuszczenia i pewnie daleko idące nadinterpretacje. Co sprawiło, że ja
zaprzyjaźniłam się z Morrisseyem? Zdecydowanie moje zamiłowanie do porządnych
tekściarzy. Oprócz niego i Jarvisa Cockera, nie umiem wskazać innych, którzy umieliby
tak perfekcyjnie (lub choć w połowie tak doskonale) nakreślić w krótkich
piosenkach historie pełne emocji, uczuć i rozdarcia. Pomijając, na ile jest to
literacko-meliczna fikcja, a na ile prawda, słuchając tych wszystkich zgrabnie
posklejanych słów, nie da się nie ulec temu czarującemu panu. W tekstach Mozzy
najbardziej chwytają mnie szczegóły, momenty, jak wspomniana wcześniej krótka
wstawka o tym zabawnym, a samotnym mężczyźnie. Ujęcie drobnych,
przygnębiajacych rzeczy, introwertyczne, intymne wyznania pomieszane z
rozpaczliwymi prośbami o szczątki miłości. Goethe powiedział kiedyś, że
musiałoby być z kimś bardzo źle, jeśli nigdy w życiu nie miał wrażenia, że
"Werter" powstał właśnie dla niego. Ja powiedziałabym to samo o całej
twórczości Morrisseya. W stanach ogólnej rozpaczy i rozbicia nie można chyba
trafić na bardziej adekwatne i dobitne teksty. W moim osobistym rankingu, nikt
nigdy nie wyraził lepiej niezadowolenia z życia i obcowania z ludźmi, niż jeden
z moich ulubionych cytatów z "Frankly, Mr. Shankly":
Sometimes
I'd feel more fulfilled
Making
Christmas cards with the mentally ill
Chciałoby się zaraz zawtórować jeszcze czymś jeszcze
bardziej oczywistym i mocnym. Genialnym postulatem, który pewnie każdy
najprawdziwiej-prawdziwy introwertyk mógłby umieścić na wycieraczce pod
drzwiami, albo starannie wyhaftować na makatce nad kuchennym stołem:
Why do I
give valuable time
To
people who don't care if I live or die ?
Czy jakikolwiek inny muzyk tak genialnie, prześmiewczo i
poetycko zamanifestował swoją odrazę do całego świata? Rozsmakowywał się w
powolnym uciekaniu do swojego własnego? Zniecierpliwiony krzyczał, że I am
human and I need to be loved just like everybody else does, czekał na good
times for a change, a potem zapowiadał najpiękniejszą wizję śmierci,
najdoskonalsze, nietuzinkowe wyznanie miłości:
And if a
double-decker bus
Crashes
into us
To die
by your side
Is such
a heavenly way to die
"Trzeba mieć duży takt, żeby skończyć trzeci
akt"- trzeba mieć ogromny takt i jeszcze większy talent, żeby w ten sposób
mówić o uczuciach. Swoich, nieswoich, nieważne. Cała kreacja, pietyzm i emocje
żywcem wzięte z czyjegoś zapłakanego pamiętnika. W moim osobistym rankingu
morrisseyowych dumek, zdecydowanie wygrywa jednak "Asleep". Zawsze
mam wrażenie, że to jedna z najbardziej osobistych, nieudawanych i
nienapuszonych piosenek. Pozbawiona całej otoczki kołysanka kogoś z męczącą
bezsennością.
Let me whisper my last goodbyes, I know, it's serious
Wszystko to jednak to moje domysły i domniemania.
Morrisseya prawdopodobnie nigdy nie poznam i bardzo dobrze, bo pewnie szalenie
bym się go bała, albo doświadczyła żenująco- niezręcznego spotkania at the
cemetery gates. Niech nam Mozza żyje długo i szczęśliwie w jakiejś wygodnej
willii, niech czytuje Keatsa i niech naburmuszony opuszcza wszystkie sceny
świata, zostając na tej jednej, jedynej. Swojej.
A ja tymczasem idę umyć kubek po herbacie i zaczynam się
szykować na zupełnie inne spotkania z zupełnie innymi przyjaciółmi.
Podsumowując:
Morrissey: geniusz/10
Teksty: Morrissey/10
Smutek:
Morrissey/10
Herbata:
4/20, bo Lipton zszedł na psy - I'll never make that mistake again !
A jako bonus coś jeszcze smutniejszego od oryginału: (da się? da się!)